Niezwykłe losy ppor. Henryka Sienkiewicza. Od walki na Kresach po Powstanie Warszawskie
- Ojciec zawsze powtarzał, że cała wojna kosztowała go mniej zdrowia niż późniejsze szykany ze strony "władzy ludowej" czy organów ścigania PRL - mówi syn ppor. Henryka Sienkiewicza. Los targał jego ojcem po całej okupowanej Polsce, od lasów na Wileńszczyźnie, przez Warszawę, po obóz pracy pod Wrocławiem. Jego niezwykłą historię opisuje dla WP.PL Aneta Wawrzyńczak.
Henryk Sienkiewicz zaprasza do salonu piętrowego domu w Poznaniu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to kilkanaście twarzy spoglądających z każdej strony, ze ścian, z komody, ze stolika przykrytego koronkowym obrusem. Starsze i młodsze, uśmiechnięte i poważne, zmęczone i dostojne. Zdjęcia matki w eleganckich bluzkach, ojca i syna w mundurach, papieża Polaka. Wśród nich - mała gablotka z mocno nadgryzionymi już przez ząb czasu i wojenną zawieruchę odznaczeniami.
Otoczony ich zastygłymi spojrzeniami 59-letni mężczyzna opowiada dramatyczne losy swojego ojca, ppor. Henryka Sienkiewicza.
Służba na Kresach
Matka pana Henryka, Joanna Graczyk, z rodzinnego Poznania do miasteczka Wilejka w województwie wileńskim (obecnie Białoruś, obwód miński) jeździła regularnie już od 1936 roku. Na Wileńszczyźnie służbę w Korpusie Ochrony Pogranicza pełnił jej brat Ludwik i to właśnie tam poznała swojego przyszłego narzeczonego - podporucznika Henryka Sienkiewicza.
Lato 1939 roku miało być wyjątkowe: to wtedy 20-letnia Joanna i siedem lat starszy Henryk ustalili datę ślubu na Boże Narodzenie. Żadne z nich nie wiedziało, że już wkrótce los, przy wydatnym udziale "życzliwych", ją rzuci na Syberię, a nim będzie targał po całej okupowanej Polsce, od lasów na Wileńszczyźnie, przez Warszawę, po obóz pracy pod Wrocławiem.
Już w połowie sierpnia ppor. Sienkiewicz został zmobilizowany do pułku Korpusu Ochrony Pogranicza. Dostał przydział do batalionu "Budsław" Pułku KOP "Wilejka" jako dowódca plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Od 17 września wraz z przyjacielem i zarazem bratem Joanny brali udział w walkach z sowieckim najeźdźcą. W czasie jednej z potyczek został postrzelony w lewe biodro. Trafił do szpitala, ale nie zabawił w nim długo. Gdy komendantem lazaretu został oficer Armii Czerwonej, młody podporucznik wypisał się na własne życzenie i wrócił do Wilejki. Jak się okazało, ta decyzja prawdopodobnie ocaliła mu życie. - Ojciec już po wojnie dowiedział się od jednego z kolegów, że kilka dni później szpital przejęła NKWD i wszyscy pacjenci w stopniu oficerskim zostali gdzieś wywiezieni, ślad po nich zaginął - opowiada pan Henryk.
Wtedy jednak w ślad za nim podążyła NKWD. - Cały czas ojcu dokuczała rana postrzałowa. Na dalsze podróże nie miał ani siły, ani zdrowia, więc wraz z wujem ukrywali się w pobliskim lesie, w ruinach kościoła. Przez cały czas mama i jej bratowa udzielały im pomocy.
Sama pani Joanna półtora roku temu doznała udaru, więc ze wspomnień z przeszłości pozostały jedynie strzępki. W czasie rozmowy powtarza najczęściej: "Młodym być, więcej nic, a starość nie radość" i "Za szybko to życie minęło". Ale zachowały się dokumenty sprzed udaru, w których opowiadała: - Pomagałam im ukrywać się, dostarczałam im żywność, leki, przechowywałam im broń krótką (pistolety i amunicję).
Jej syn dodaje: - Mama cały czas miała z nimi kontakt, umawiali miejsce i czas następnego spotkania. Na wszelki wypadek zawsze mieli też dogadane miejsce rezerwowe, bo wiadomym było, że jeśli NKWD znajdzie u kogoś broń, to praktycznie oznacza to wyrok śmierci.
Konspiracja w Warszawie
Gdy zimą 1940 roku rana ppor. Sienkiewicza wygoiła się, wraz z Ludwikiem Graczykiem ruszyli w dalszą podróż. Przekroczyli tzw. zieloną granicę (czyli Linię Curzona). Udało im się dotrzeć do Warszawy, gdzie młody oficer rozpoczął działalność w Tajnej Armii Polskiej (a później, po połączeniu TAP ze Związkiem Walki Zbrojnej - w Armii Krajowej). Jednocześnie NKWD kontynuowała najazdy na jego dom rodzinny, a jego narzeczona wraz z bratową były wielokrotnie wzywane na przesłuchania. - Zarzucano im, że ukrywają polskich bandytów, wrogów ludu. Wielokrotnie grożono im śmiercią - opowiada pan Henryk. W końcu 13 kwietnia 1940 roku dzięki donosowi któregoś z "życzliwych" sąsiadów obie kobiety wraz z dwójką małych dzieci zostały zesłane na Syberię. - Mama była przekonana, że zostanie rozstrzelana jako "wróg ludu i władzy radzieckiej", co jej wielokrotnie powtarzali enkawudziści, gdyż - w przeciwieństwie do innych, którym okupanci pozwalali zabrać rzeczy osobiste, odzież, pościel itp. - mamę zabrali tak jak stała: w
wiosennej sukience, bez prawa zabrania czegokolwiek.
W tym czasie ppor. Sienkiewicz działał już aktywnie w stolicy. - Ojciec w podziemiu szkolił kadrę, organizował wywiad i kontrwywiad, w szczególności kolejowy, koordynował zbieranie materiałów na tajnych agentów Gestapo i płatnych informatorów brał udział w ich likwidacji, został też skierowany do pracy na lotnisku wojskowym Luftwaffe "Paluch II" z zadaniem zorganizowania siatki wywiadu polskiego personelu przymusowo tam zatrudnionego - wylicza pan Henryk.
Jego słowa potwierdzają kserokopie kilku oświadczeń składanych od końca lat 40. do lat 70. przez ludzi, którzy mieli w czasie wojny styczność z jego ojcem. W jednym z nich mężczyzna, u którego ukrywał się młody oficer zeznaje: "Szczególnie dobrze jest mi znany fakt czynnego udziału ob. Sienkiewicza w zlikwidowaniu agenta Gestapo w dniu 1 sierpnia 1941 r. w Świdrze k/Warszawy oraz dostarczenia dowodów winy konfidentki zam. przy ul. 6-go Sierpnia róg Koszykowej w 1942 roku w Warszawie". W kolejnym dokumencie towarzysz broni ppor. Sienkiewicza wspomina: "Przy jego współudziale została zorganizowana sieć wywiadu i kontrwywiadu na terenie Warszawy, a w szczególności wywiad o ruchu transportu kolejowego, ruchach i stacjonowaniu wojsk niemieckich, przewozach broni, amunicji, żywności, wywożeniu ludności cywilnej do Niemiec oraz do obozów koncentracyjnych. Jako oficer przedwojenny był instruktorem i szkolił żołnierzy podziemia obchodzenia się z bronią".
W międzyczasie, 2 czerwca 1940 roku, został aresztowany pod zarzutem kolportażu ulotek i trafił najpierw do siedziby Gestapo przy al. Szucha, a później do więzienia Pawiak przy ul. Dzielnej. Z oświadczenia Feliksa Olesińskiego, który razem z ppor. Sienkiewiczem dzielił w tym czasie celę, wynika, że "wracał on z przesłuchań w Gestapo zbity, posiniaczony, plujący krwią, jednak zachował godność Polaka i do niczego się nie przyznał". Zapytany, jak jego ojciec wspominał warunki na Pawiaku, pan Henryk odpowiada jednym słowem: tragedia. Dopiero po chwili wyjaśnia, co to oznacza: - Stłoczeni w ciasnych celach. Smród, bród, jakieś ochłapy do jedzenia. Ludzi na przesłuchanie wywoływali numerami. Nigdy nie było wiadomo, czy się z tego przesłuchania powróci.
Prawie pięć miesięcy później ppor. Sienkiewicz został zwolniony. Oficjalnie z braku dowodów winy, faktycznie - wykupiony przez ruch oporu.
Walka z okupantem
Po opuszczeniu więzienia na warszawskim Muranowie ppor. Sienkiewicz kontynuował walkę w podziemiu - tym razem już lepiej zakonspirowany. Z fałszywymi dokumentami na nazwisko Barski (do 1942 roku), a później Poczapowski otrzymywał fikcyjne zatrudnienie w różnych firmach, m.in. Perfumerii Orient czy jako cieśla zakładzie izolacyjnym przewodów parowych. - Zatrudnienie często ratowało go przed aresztowaniem, wywózką na roboty czy obozem koncentracyjnym - opowiada jego syn.
W międzyczasie awansował na kolejny stopień oficerski, a na przełomie 1942 i 1943 roku został przydzielony do Grupy Ewakuacyjno-Inwigilacyjnej KG AK pod dowództwem Franciszka Knappa. Jedną z jej najsłynniejszych udanych akcji było "wyczyszczenie" mieszkania gen. Grota-Roweckiego po jego aresztowaniu. W czasie operacji przy ul. Spiskiej 14 w Warszawie grupa ppor. Sienkiewicza (pseudonimy: "Kłoda" i "W 37"). przetrząsnęła wszystkie skrytki z tajnymi dokumentami, pieniędzmi i bronią, których nie odkryli Gestapowcy. Tę akcję mogło przyćmić odbicie samego generała, do czego grupa przygotowywała się wraz z żołnierzami Kedywu AK. Ale Gestapo najpierw wywiozło go do Berlina, a później do obozu Sachsenhausen. Samego generała odbić się już nie udało (GEI przygotowywała się do tej akcji z Kedywem AK), bo został najpierw wywieziony do Berlina. Wraz z wybuchem Powstania Warszawskiego ppor. Sienkiewicz stracił całkowicie kontakt ze swoim przyjacielem Ludwikiem Graczykiem. - Ostania informacja o wuju pochodzi z 1 sierpnia.
Później słuch o nim zaginął. Do dziś nie wiemy, co się z nim stało - mówi pan Henryk. Jego ojciec natomiast trafił do komórki odpowiedzialnej za zabezpieczenie Komendy Głównej AK. - Brał też udział w walkach, ale jego głównym zadaniem była bezpośrednia ochrona obiektu, w którym urzędowała Komenda Główna - wyjaśnia.
Gdy 3 października Powstanie zostało ostatecznie stłumione, wraz z tysiącami więźniów trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stamtąd po trzech tygodniach do folwarku Dyhrnhof, obozu pracy przymusowej pod Sycowem, gdzie pracował w gospodarstwie rolnym. Jego syn opowiada: - W porównaniu z Pawiakiem warunki były o tyle lepsze, że mieli bezpośrednio dostęp do żywności. Nastawienie Niemców też było już inne, bo ewidentnie grunt palił im się pod nogami.
Spędził tam cztery miesiące, aż 8 stycznia 1945 roku został zwolniony i wrócił do Warszawy, gdzie odnowił kontakty z czasów okupacji, odzyskał znaczną część dokumentów z prawdziwym nazwiskiem i zgłosił się do Rejonowej Komisji Uzupełnień. - Wojna przecież wciąż trwała, chciał dalej walczyć z okupantem, ale skierowano go najpierw na leczenie szpitalne, a później do 16 Kołobrzeskiego Pułku Piechoty I Armii Wojska Polskiego, z którą został w końcu skierowany do walki z bandami Ukraińskiej Armii Powstańczej w Bieszczadach - opowiada pan Henryk.
Powoli zdawał sobie jednak sprawę, że dni jego kariery wojskowej są policzone. Raz że odnowiła się jego rana postrzałowa z czasów kampanii wrześniowej, a dodatkowo zdiagnozowano u niego zwapniałe ognisko w dolnym lewym polu płucnym jako wynik pobić na Pawiaku i zapalenia płuc. Dwa - był coraz silniej naciskany, by wstąpić do PPR, a jednocześnie Informacja Wojskowa traktowała go jako "politycznie podejrzanego". Zanim 31 maja 1946 roku został zwolniony z zawodowej służby wojskowej, niejedną noc spędził w jej aresztach. A nawet później, po wyjściu do cywila. - Nie chciał o tym mówić. Stwierdzał tylko: "To nie są ludzie".
Dopiero pod koniec lat 40. ppor. Sienkiewicz zaczął składać kawałki rozsypanego kaprysem historii i ekspansjonistycznie nastawionych sąsiednich mocarstw życia: ożenił się z Joanną (która z Syberii wróciła do kraju w 1946 roku), założył rodzinę. Ale jeszcze długo nie było mu dane zaznać spokoju. Pan Henryk: - Ojciec zawsze powtarzał, że cała wojna kosztowała go mniej zdrowia niż późniejsze szykany ze strony "władzy ludowej" czy organów ścigania PRL, zwłaszcza przed 1956 rokiem. Choć i później zdarzały się tego przypadki, gdy lekarze orzecznicy ZUS żądali od ojca... zaświadczenia, że w Gestapo i na Pawiaku był bity.
Ocena Powstania Warszawskiego
Ojciec pana Henryka zmarł w rocznicę odzyskania niepodległości przez Polskę, 11 listopada 1981 roku. Jako patriota, zaangażowany w walkę z okupantem na kilku frontach, o Powstaniu Warszawskim, w którym przecież brał czynny udział, mówił tak: to był wielki błąd, który kosztował życie setek tysięcy ludzi.
- Ojciec uważał, że decyzja o powstaniu była przedwczesna - wyjaśnia pan Henryk. I już ze swojej perspektywy jako wojskowego z długim stażem dodaje: - Rozumiem, że było to podyktowane względami politycznymi. Ale weźmy pod uwagę to, że żołnierze z frontu białoruskiego i ukraińskiego w walkach z Niemcami pokonali kilkaset kilometrów, żeby dotrzeć do linii Wisły i Bugu. W międzyczasie wykrwawiały się, traciły sprzęt, amunicję, żywność. Potrzeba było czasu, żeby uzupełnić zapasy, zregenerować siły.
Zdaniem pana Henryka za odwleczeniem w czasie Powstania przemawiał chroniczny brak broni i amunicji. - W niektórych pododdziałach, w których ojciec prowadził szkolenia, jedna sztuka broni przypadała na dziesięciu żołnierzy. Brakowało amunicji, granatów, nie mówiąc już o broni maszynowej czy przeciwpancernej.
Za przyspieszeniem - ewidentna wola walki i nadzieja. - Odgłosy zbliżającego się od wschodu frontu napawały optymizmem, że nadciąga pomoc, musi się udać, broń się zdobędzie na hitlerowcach. Tym bardziej, że panowało przekonanie, iż z powstańcom z pomocą przyjdzie rząd londyński, a w szczególności 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa gen. Sosabowskiego.
Czy to oznacza, że przesunięcie godziny "W" o kilka tygodni zmieniłoby losy Powstania? Pan Henryk szczerze wątpi. - Ze strony dowództwa Armii Czerwonej i władz Związku Radzieckiego nie było zbyt wielkiej woli politycznej, żeby wesprzeć powstańców. Rząd londyński stawiał sprawę jasno: my zrobimy powstanie, przejmiemy stolicę, a później panom już podziękujemy, więc trochę nie dziwię się, że Stalin nie pałał zbytnią chęcią udzielenia pomocy walczącej Warszawie - ocenia. Podkreśla też, że na pytanie o sens Powstania trudno jednoznacznie odpowiedzieć. - Inne źródła historyczne mówią, że powstanie musiało wybuchnąć, bo Niemcy planowali zrównać z ziemią Warszawę. Tak czy owak im się to udało.
I wreszcie dodaje: - Bezspornym jest fakt, że ogrom patriotyzmu, poświęcenia i heroizmu zarówno żołnierzy podziemia - bez względu na przynależność organizacyjną, zwykłych mieszkańców stolicy, podobnie jak i żołnierzy I Armii WP walczących o Przyczółek Czerniakowski, w walce z najeźdźcą o wolność jest nie do opisania. Żadne słowa nie są w stanie tego odzwierciedlić.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski