Niemcy idą po nasze
"Jesteśmy właścicielami nieruchomości ziemskiej opisanej w księdze wieczystej miejscowości Kietlice (...) Protestujemy przeciw planowaniom i dyspozycjom dotyczących naszej własności ziemskiej i zwracamy Państwu uwagę też na to, że za dokonane lub w przyszłości następujące ingerencje w naszą posiadłość ziemską lekceważąc nasze prawa własnościowe, pociągniemy Państwa do odpowiedzialności z celem zadośćuczynienia" - to fragment jednego z pism od "wypędzonych", które w tym roku nadeszły do opolskich władz.
08.03.2004 11:06
Pisane są nieco koślawą polszczyzną i, jak mówi Joanna Falkowska z Urzędu Wojewódzkiego w Opolu, w ostatnich miesiącach napływa ich coraz więcej. Podobnie jest w innych regionach ziem zachodnich i północnych. Listy żądające zwrotu majątków trafiają i do dużych miast, jak Gdańsk czy Wrocław, i do małych miejscowości. Czy gdy wejdziemy do Unii Europejskiej może nas zalać rosnąca fala niemieckich roszczeń?
Pretensje do Adolfa
- Jak wnioski o zwrot majątków były po niemiecku, odsyłałem je z uwagą, żeby pisali po polsku. A gdy pisali po polsku, że ich bezprawnie wypędzono, to odpisywałem, że wypędzono ich za sprawą kolegi Adolfa, zaś jeszcze wcześniej był tu Chrobry, myśmy ich nie zapraszali. To takie balony próbne, sprawdzenie, jak zareagujemy. Więcej podobnych wniosków może się posypać po 1 maja, jak już będziemy w Unii Europejskiej - podsumowuje Zbigniew Gałek, wójt Postomina koło zachodniopomorskiego Sławna, gdzie również Niemcy starają się o budynki, które kiedyś do nich należały.
Dokładnie nie wiadomo, ile tysięcy byłych niemieckich właścicieli lub ich spadkobierców chce odzyskać utracone majątki. Rudi Pawelka, szef Powiernictwa Pruskiego, mającego ponoć ubiegać się o zwrot mienia, uważa, że majątków zostało pozbawionych około miliona Niemców. To liczba niezbyt zawyżona, skoro z Polski wyjechało od 1945 r. ponad 4 mln Niemców. Szacunki wartości utraconego mienia podawane przez stronę niemiecką są natomiast nader nieprecyzyjne i wahają się od 6 mld do 30 mld euro.
Zdaniem polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, indywidualne wnioski składane przez obywateli Niemiec do naszych organów administracji stanowią wyłącznie ich indywidualną inicjatywę, a ponieważ "są bezprzedmiotowe i nie podlegają rozpatrzeniu w jakimkolwiek trybie", nie są ewidencjonowane i nie wiadomo, ile ich jest. - Zwrot "mienia poniemieckiego" w świetle prawa międzynarodowego jest kwestią zamkniętą i prawnie uregulowaną. Obywatele niemieccy nie mają prawnych podstaw do ubiegania się o jego zwrot ani w oparciu o prawo międzynarodowe publiczne i prywatne, ani w oparciu o polskie prawo krajowe - twierdzi Alicja Hytrek, rzecznik MSWiA.
Mocni w słowach
Stanowisko przedstawicieli Polski jest na pozór bardzo zdecydowane. - Nie da się wykluczyć, że po wejściu Polski do Unii stowarzyszenia "wypędzonych" Niemców będą próbowały rościć sobie prawa do polskich ziem zachodnich. Te próby będą jednak nieskuteczne i to jest sprawa oczywista - mówił w Sejmie minister spraw zagranicznych, Włodzimierz Cimoszewicz. Według prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, takich roszczeń być nie może, to są kwestie niepodważalne. - Ze wszystkich ekspertyz, jakie znam, wynika niezbicie, że polskie i międzynarodowe ustawodawstwo skutecznie chroni nas przed tymi działaniami - dodawał premier Leszek Miller. O tym, że wykluczona jest też wypłata jakichkolwiek odszkodowań za utracone przez Niemców majątki, polscy dygnitarze już jednak tak wyraźnie nie mówili. W dodatku podczas rokowań ze stroną niemiecką nasze władze dotychczas wykazywały dziwną ustępliwość, co sprawiło, iż nie udało się postawić bariery traktatowej chroniącej nas przed ewentualnymi roszczeniami państwa niemieckiego.
Nieudolnością zgrzeszył zwłaszcza gabinet Tadeusza Mazowieckiego, negocjujący traktat o granicy polsko-niemieckiej z listopada 1990 r. Rząd nie zadbał, by znalazł się tam zapis wykluczający ewentualne roszczenia z tytułu mienia utraconego przez obie strony. Ten błąd powtórzono w traktacie o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy między Polską a RFN, zawartym w czerwcu 1991 r. Strona polska, wiedząc, iż władze niemieckie nie zrezygnowały z możliwości starań o odszkodowania, zaaprobowała mimo to sformułowanie: "Niniejszy traktat nie zajmuje się sprawami obywatelstwa i sprawami majątkowymi".
Na efekty nie trzeba było czekać. W 1992 r. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż traktat graniczny z 1990 r. nie ma wpływu na kwestie własnościowe na byłych terenach niemieckich na Wschodzie, nie narusza praw majątkowych obywateli Niemiec ani nie podważa ich roszczeń. Później trybunał stwierdził zaś, iż ustawa przyznająca odszkodowania w niepełnej wysokości za mienie utracone na Wschodzie jest zgodna z konstytucją niemiecką (w myśl tej ustawy wysokość rekompensat wynosi od 5% do 70% wartości utraconego mienia - im większy majątek, tym mniejszy procent zwrotu). "Wypędzonym" została więc możliwość wywalczenia odszkodowań od Polski.
Zdaniem Eriki Steinbach, szefowej Związku Wypędzonych, każdy wypędzony ma prawo wrócić do siebie i dostać odszkodowanie. Temu przeświadczeniu sprzyja również stanowisko rządu RFN, uznające, iż wywłaszczenia bez odszkodowań były sprzeczne z prawem międzynarodowym. Kanclerz Gerhard Schröder wprawdzie powiedział, iż jego rząd, w kontekście wejścia Polski i Czech do Unii, nie będzie obciążać stosunków z tymi państwami kwestiami politycznymi i prawnymi wynikającymi z przeszłości. Są to jednak tylko słowa, dotyczą wyłącznie jego rządu i bynajmniej nie oznaczają rezygnacji RFN z ubiegania się o ewentualne odszkodowania. Takiej deklaracji państwo to nigdy nie złożyło. Co gorsza, kanclerz jednoznacznie twierdzi, iż "wypędzenia były bezprawiem, którego nic nie może usprawiedliwić".
Koniec z czułościami
W rezultacie tej polityki byli właściciele zaczęli odwiedzać swe dawne polskie majątki już nie tylko z dobrym słowem, życzliwością czy nawet wsparciem pieniężnym na ewentualne remonty. Zaczęły się żądania i roszczenia. - Niemcy przyjeżdżają, filmują domy, w których kiedyś mieszkali, a czasem grożą, mówią, że będziemy musieli się wynieść, bo tu wrócą - twierdzi Wacław Niechniedowicz z wielkopolskiego Czekanowa. Podobnie jest np. w Mierzęcinie (Lubuskie), gdzie potomek rodziny von Waldow po kilku latach przyjacielskich kontaktów postanowił odebrać polskim właścicielom pałacyk, który jako ruinę kupili od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i doprowadzili do kwitnącego stanu.
Wiele poniemieckich domów nie zostało jednak formalnie nabytych przez obecnych polskich posiadaczy, jak choćby willa Lenza w Szczecinie, użytkowana dziś przez Pałac Młodzieży. "Wypędzeni" coraz częściej też formułują swe pretensje na piśmie. Od połowy lat 90. do naszych urzędów na ziemiach zachodnich zaczęły nadchodzić listy od byłych właścicieli: "Zwracamy uwagę, że pozbawianie prywatnej własności jest zabronione", "Utrudnianie mnie możliwości szybkiego zwrotu gospodarstwa spowoduje skargę do Trybunału Unii Europejskiej", ostrzegają autorzy. Gudrun Hellerman złożyła wniosek o wpisanie do polskiej księgi wieczystej poprawki stwierdzającej, że Kłanino (Zachodniopomorskie) nadal należy do jej rodziny; Dieter Sperling zażądał pisemnego "poszanowania prawa i zabezpieczenia własności" majątku w Gostchorzu (Lubuskie).
Często pisma dotyczą kwestii późniejszych niż "wypędzenia" z lat 40. "Kierując się obywatelskimi, humanitarnymi pobudkami, zwracam się o wpłynięcie na ludzi odpowiedzialnych za dobro Skarbu Państwa i Polski. Sprawa dotyczy zwrotu moich zagarniętych własności nieruchomości. Czy ci ludzie myślą nad tym, co robią?", pisze była mieszkanka Brzegu, która w latach 50. utraciła tam wielorodzinny dom. - Do wojewody warmińsko-mazurskiego wpływają wnioski o zwrot mienia od obywateli niemieckich, którzy opuścili Polskę w latach 70. W naszym urzędzie toczy się obecnie sześć tego typu spraw. Są one skomplikowane i długotrwałe, zaś od dotychczasowych rozstrzygnięć odwołują się i byli, i obecni właściciele - mówi Daniel Kotkowski z Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie.
Nie zalewa nas jednak fala pozwów niemieckich, którą straszą przedstawiciele partii populistycznych. - Jest już około 30 tys. pozwów sądowych i wniosków w naszych urzędach. Mają one podstawę w konstytucji niemieckiej, w której wciąż jest zapis o granicach z 1937 r. - przekonuje pos. Stanisław Łyżwiński z Samoobrony. - W konstytucji niemieckiej nie ma nic o przedwojennych granicach i o istnieniu Rzeszy z 1937 r. Z żadnego przepisu konstytucji nie da się wysnuć wniosku, iż "wypędzonym" należy się odszkodowanie za utraconą w Polsce własność - wyjaśnia prof. Jan Galster z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Z informacji resortu sprawiedliwości wynika zaś, że przed polskimi sądami nie toczą się żadne sprawy z powództwa byłych niemieckich właścicieli. Tak reklamowana w ubiegłym roku w Polsce akcja Powiernictwa Pruskiego, mającego rzekomo zalać nasz kraj wspomnianymi 30 tys. pozwów (sam Pawelka mówił, że będzie ich znacznie mniej), okazała się tylko chwytem propagandowym. Zdaniem organizacji "wypędzonych", żądania zwrotu majątków bądź rekompensat są w pełni uzasadnione prawnie. Zdaniem polskiego rządu, całkowicie bezpodstawne... Tu racje nie są jednak podzielone. Z zestawienia argumentów obu stron (patrz: ramki) jasno wynika bowiem, że "wypędzeni" po prostu nic nie dostaną, nie mają na to cienia szans. Podzielają zresztą ten pogląd przedstawiciele ludności niemieckiej w Polsce.
- Wszystkie roszczenia "wypędzonych" są bezpodstawne. Nie widzę, na jakiej podstawie należałoby przyznać im odszkodowania. Uważam, że ta sprawa jest załatwiona. Jeśli sądzą, że są pokrzywdzeni, niech się zwracają do rządu niemieckiego, a tu nie zawracają nikomu głowy - twierdzi Fryderyk Petrach, przewodniczący Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce. Nieco dziwi natomiast opinia prof. Anny Wolff-Powęskiej, dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu, która postanowiła postraszyć naszych mieszkańców ziem zachodnich i północnych: - Polacy, którzy zajęli te ziemie, mają prawo czuć się niepewnie - twierdzi pani dyrektor, podkreślając, że jesteśmy na bakier z prawem. Polacy zaś "będą jeszcze za to pokutowali". Wprawdzie polskie ekspertyzy mówią, że ewentualne roszczenia nie mają żadnych podstaw prawnych, ale prof. Wolff-Powęska wątpi, czy można im zaufać. Podnoszony przez różne nasze instytucje postulat, by na ewentualne żądania niemieckie odpowiedzieć pokazaniem bilansu polskich strat
spowodowanych przez Niemcy, pani profesor uważa za "wyważanie otwartych drzwi i rodzaj politycznego awanturnictwa", który nie przysporzy nam dobrej opinii w Niemczech.
Otóż Polacy na ziemiach zachodnich i północnych nie mają podstaw, by "czuć się niepewnie", i trochę zaskakujące jest to, że dyrektor Instytutu Zachodniego, z pewnością mimowolnie, przyjmuje rolę rzecznika strony niemieckiej, nie uwzględniając oczywistych faktów prawnych. - Ewentualne orzeczenia sądów niemieckich nie będą miały żadnego znaczenia. Żadna sprawa przeciw Polsce związana ze skargami niemieckimi nie wpłynęła do instytucji unijnych. Ziomkostwa nie zdołały zaskarżyć Polski, choć myślały o tym - twierdzi Andrzej Graś z tego samego Instytutu Zachodniego. Polskie władanie nieruchomościami na ziemiach zachodnich jest niepodważalne.
- Wnioski niemieckie napływające do urzędów gmin i miast są oddalane z przyczyn formalnych i merytorycznych - podsumowuje prof. Grzegorz Janusz z lubelskiego UMCS. - Główną przyczyną merytoryczną jest brak wykazania naruszenia prawa. Przepisy dotyczące majątków poniemieckich i opuszczonych miały rangę ustawy i były wówczas obowiązującym prawem, nikt tego nie zakwestionował. Na wnioskodawcy ciąży więc konieczność udowodnienia, iż to prawo w jego przypadku zostało złamane. Podnoszony często przez stronę niemiecką argument, iż wywłaszczenie bez odszkodowania było nielegalne, jest błędny. Ustawa o majątku poniemieckim i opuszczonym - podkreślam, że żaden urząd nigdy nie uznał jej nieważności - stwierdzała bowiem, iż obowiązek wypłaty odszkodowań nie dotyczył właścicieli niemieckich. Okazuje się więc, że nasze przepisy, których ze względu na brak podstaw prawnych nie da się podważyć na gruncie międzynarodowym, stanowią całkiem szczelną zaporę przed żądaniami "wypędzonych". Zdaniem dyr. Marka Świetlika z
opolskiego urzędu wojewódzkiego, największe szanse odzyskania utraconych majątków mają więc nie ci mieszkańcy Niemiec, którzy wyjeżdżali z Polski w majestacie prawa (co przez wiele lat oznaczało prawną konieczność rezygnacji z obywatelstwa polskiego i wyzbycia się majątku), lecz ci, którzy po prostu nie wrócili z podróży służbowej czy wycieczki zagranicznej. Było zaś niemało takich przypadków: - Niemcy z Polski nie wyjeżdżali ciężarówkami, zwykle wsiadali z walizką do pociągu bądź rodzina zabierała ich samochodem i już nie wracali. Jeśli nielegalnie zostawali za granicą w latach 70. czy 80., to nadal są właścicielami, ich nazwiska figurują w dokumentach. Dziś mogą żądać wydania nieruchomości bądź, gdy to niemożliwe, odszkodowania.
Nie zaczynaliśmy tej wojny
Wydawałoby się, że sprawa roszczeń "wypędzonych" jest oczywista nie tylko z prawnego, ale i moralnego punktu widzenia. Nie da się zaprzeczyć, że padliśmy ofiarą niesprowokowanej agresji, Polska została poddana morderczej, rabunkowej okupacji, a gdy Niemcy przegrały rozpętaną przez siebie wojnę, decyzją i siłami wielkich mocarstw nasz kraj został przesunięty na zachód, zaś niemieckich mieszkańców tych terenów, którzy nie uciekli przed armią sowiecką, wysiedlono. Jakież więc można tu znaleźć uzasadnienie dla domagania się od Polski zwrotu majątków czy odszkodowań?
Ale druga strona myśli inaczej. Niemcy, jeśli nawet wiedzą, że także oni dopuszczali się wypędzeń bez odszkodowania (np. w 1940 r. z Wielkopolski, w 1942 r. z Zamojszczyzny), i przyjmują do wiadomości ten fakt, rozumują tak: naziści (broń Boże nie Niemcy) wyrzucali Polaków bez odszkodowań z terenów, które przed I wojną światową należały do państwa niemieckiego i zasiedlone były przez większość niemiecką (o Zamojszczyźnie tu się nie wspomina). Ale nie wynika z tego, że Polacy mieli prawo bez odszkodowań wyrzucić Niemców z obszarów, które wcześniej do Polaków nie należały i nie były przez nich powszechnie zamieszkałe. Polskie pretensje, iż Erika Steinbach kłamie, mówiąc o sobie, że jest wypędzona, są niesłuszne. Co z tego, że urodziła się w czasie wojny w Rumi, nienależącej przed 1939 r. do Rzeszy? Przed I wojną Rumia była niemiecka, zaś po 1939 r. ponownie weszła w skład państwa niemieckiego, więc Steinbach spełnia wszelkie, zgodne z niemieckim prawem, kryteria osoby wypędzonej. Teraz na tych terenach rządzą
Polacy, zatem powinni zapłacić Niemcom, na których miejsce przyszli. Ten niemiecki sposób myślenia dobrze skwitował Władysław Bartoszewski, pytając: - Dlaczego nie zacząć od 1772 r., czyli od ataku Prus na Polskę, germanizacji polskich ziem, rozbioru państwa?
Wystarczy, że kupią
Herbert Hupka, wieloletni przewodniczący Ziomkostwa Ślązaków, w czasach PRL uznawany za głównego wroga naszej granicy na Odrze i Nysie, na pytanie "Przeglądu", czy należy uznać racje "wypędzonych", podkreśla, że kwestie finansowe nie mają z tym nic wspólnego: - Zadośćuczynienie za wysiedlenia powinno mieć przede wszystkim wymiar moralny, tu nie chodzi o pieniądze, zwłaszcza że wypędzeni otrzymali już w minionych latach odszkodowanie przyznane przez rząd RFN. Jednak akt uznania przez Polskę, iż wypędzenia stanowiły bezprawie, byłby niezmiernie potrzebny dla dobrego sąsiedztwa polsko-niemieckiego. Czy jednak taki akt nie okazałby się pretekstem do wywierania przez Niemcy np. nacisku ekonomicznego na Polskę, by uwzględniła roszczenia "wypędzonych"? Jak pokazuje doświadczenie, politycy rządzący Polską są dosyć ustępliwi wobec zachodniego sąsiada. - Trudno sobie wyobrazić polsko-niemiecką wojnę gospodarczą z powodu odszkodowań dla "wypędzonych".
Niemcy Sudeccy też nie dostali odszkodowań od Czechów, ale to nie spowodowało niemiecko-czeskiej wojny ekonomicznej, nie było straszenia ograniczeniem inwestycji - ocenia prof. Piotr Madajczyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN. - Gdy po wyborach władzę obejmie CDU - a tendencja jest wyraźna, pokazały to wybory w Hamburgu - teoretycznie można by się spodziewać nacisków ze strony nowej koalicji. Jednak także politycy niemieccy uwzględniający racje "wypędzonych" są realistami, ludźmi działającymi racjonalnie. - Dla nas najważniejsza jest możliwość nabywania ziemi w Polsce, na tym zależy potomkom wielu byłych właścicieli - twierdzi Paweł Sabiniarz, szef Związku Mniejszości Niemieckiej.
Andrzej Dryszel