Nielegalni imigranci - marząc o raju na ziemi, są gotowi przejść przez piekło
Ryzyko jest olbrzymie: mogą umrzeć z wyczerpania na spalonej słońcem pustyni, utonąć wciągnięci w odmęty oceanu, konać godzinami w ciasnym, ciemnym kontenerze ukrytym w ładowni statku lub wciśnięci pod podłogę samochodu. Mimo to je podejmują. Nielegalni imigranci, marząc o raju na ziemi, są gotowi przejść nawet przez piekło.
19.06.2013 | aktual.: 19.06.2013 12:35
Ciułają pieniądze miesiącami, zbierają je po rodzinie, pożyczają od znajomych. Obiecują, że oddadzą, gdy tylko dotrą do któregoś z licznych rajów na ziemi, rozsianych na całym globie od Stanów Zjednoczonych po Australię. Gdy już nie będą nękały ich głód, nędza, strach czy skorumpowana policja. To marzenie nakręca ich, by wyruszyli na "wyprawę życia". Właściwie życia i śmierci, bo opowieści tych, którzy ją przetrwali, napawają grozą. Jak wszystkie historie o brudzie, smrodzie i upokorzeniu. O przeraźliwej ciasnocie, duchocie, drętwiejących z braku możliwości ruchu kończynach. O głodzie i pragnieniu, kałużach moczu, kału i wymiocin. I o patrzeniu w martwe oczy tych, którzy nie doczekali jej końca.
To nielegalni imigranci, którzy porzucają swoje domy, rodziny, ojczyzny i wyruszają w niebezpieczną podróż za pracą albo lepszymi zarobkami, godziwymi warunkami życia lub w ogóle jego ocaleniem. Jeszcze dekadę temu próbowali dostać się do Europy Zachodniej, Australii, Stanów Zjednoczonych, bogatszych lub przynajmniej nie pogrążonych w wojnie państw sąsiednich na własną rękę. "Obecnie 90 proc. nielegalnych cudzoziemców płaci profesjonalnym przemytnikom tysiące dolarów za pomoc w przedostaniu się przez granicę", podaje amerykański Urząd Imigracyjny (INS). Z kolei Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) alarmuje: "Przemycanych migrantów łatwo jest wykorzystać, a ich życia często są wystawiane na ryzyko: tysiące przemycanych migrantów udusiło się w kontenerach, zaginęło w piaskach pustyni lub utonęło w morzu".
”Tatusiu, dotarłam do granicy!”
W lutym straż graniczna w Melilli, hiszpańskiej eksklawie w Afryce Północnej, znalazła w samochodowym zderzaku nielegalnego emigranta. Na krótkim filmie widać funkcjonariuszy mocujących się ze zderzakiem, a następnie wyciągających na wpół przytomnego śniadego mężczyznę. Nagranie opublikowane przez "Ekspres Ilustrowany" zostało opatrzone komentarzem: "Pomysłowa kryjówka nielegalnego imigranta została odkryta przez służby graniczne. Jak widać na filmie poświęcenie nie zna granic. Tym razem mu się nie udało, ale kto wie, może za tydzień spróbuje jeszcze raz" (pisownia oryginalna). Nagranie szybko stało się też hitem internetu, przede wszystkim prześmiewczych portali.
Nikt nie pokusił się o refleksję nad motywami jego desperackiego kroku czy olbrzymim ryzykiem, jakie podjął. Szkoda, bo była to dobra okazja, by przyjrzeć się problemowi nielegalnej imigracji od innej strony. Tej ciemnej, nierejestrowanej i niebezpiecznej, której reguły ustalają szajki przemytnicze. Tej po której rokrocznie staje - według szacunków Globalnej Komisji ds. Międzynarodowych Migracji (GCIM) - od 2,5 do 4 milionów ludzi. Gros z nich podąża przetartymi już wielokrotnie szlakami: z Ameryki Łacińskiej przez Rio Grande do Stanów Zjednoczonych, z różnych zakątków Azji i Bliskiego Wschodu przez Turcję do Europy Zachodniej czy z uboższych, ogarniętych wewnętrznym chaosem krajów azjatyckich, do bogatszych sąsiadów. Kilka tysięcy spośród nich, tak jak 29-letnia Felicitas Martínez Barradas, nigdy nie dociera do celu.
- Nie mogę oddychać. Słońce mnie zabija - wyszeptała młoda Meksykanka do swojego kuzyna na pustyni Sonoran, rozciągającej się od północnego Meksyku po południowe stany USA. Kilka tygodni wcześniej zdecydowała się na morderczą podróż na północ, by - jak wielu jej rodaków - spełnić swój mały amerykański sen. W Veracruz sprzątała na lotnisku i w domach bogatych Meksykanów. Pracą na dwa etaty nie była jednak w stanie wyżywić czwórki małych dzieci. W Stanach Zjednoczonych miała zarobić tyle pieniędzy, żeby kupić im dom.
Po półtora dnia wędrówki bardzo osłabła. Przemytnik, który "opiekował się" jej grupą, podał jej puszkę napoju energetycznego i pigułki z kofeiną. Energetyczna mieszanka zamiast postawić Felicitas na nogi, powaliła ją na ziemię. Już się z niej nie podniosła. Kilka dni przed śmiercią zatelefonowała do ojca. - Tatusiu, dotarłam do granicy - krzyczała radośnie do słuchawki. Jej historię w 2007 roku przedstawił "New York Times", zauważając, że kobieta padła ofiarą nie tylko przemytnika, który miał dorobić się na jej niedoli i desperackiej pogoni za spełnieniem marzenia o lepszej przyszłości dla jej dzieci. Do śmierci Felicitas Martínez pośrednio przyczyniła się polityka migracyjna (czy raczej: antyimigracyjna) amerykańskich władz, które konsekwentnie uszczelniają funkcjonariuszami, bronią i najnowszymi technologiami dziury wzdłuż południowej granicy. Żółta kropka numer 114
W 1994 roku ówczesny prokurator generalny USA zapowiedział opracowanie Południowowschodniej Strategii Granicznej (Southwest Border Strategy), której celem miała być likwidacja korytarzy przemytniczych i zniechęcenie sąsiadów z południa do podejmowania ryzykownej i kosztownej przeprawy na północ. Po kilkunastu latach od wejścia w życie planu, Biały Dom obwieszcza: "Wzdłuż południowej granicy wzrasta poziom bezpieczeństwa".
Administracja USA nie wzięła pod uwagę tylko jednego: determinacji czy wręcz desperacji imigrantów. "Skutkiem ubocznym" restrykcyjnej polityki jest więc to, że przybysze z Ameryki Łacińskiej, stający u bram amerykańskiego raju, już nie próbują się wśliznąć do niego przez uchylony lufcik w piwnicy, ale wybierają drogę okrężną. Tam co prawda nie czyhają na nich uzbrojeni strażnicy graniczni, ale niemiłosierny upał, groźne insekty i dzikie zwierzęta. A meksykańscy urzędnicy w konsulacie w Tuscon zaznaczają kolorowymi kropkami na mapie odludne miejsca, gdzie giną nielegalni imigranci. W ciągu 10 lat liczba przypadków śmiertelnych wzrosła kilkakrotnie: w 1996 roku odnotowano 87 ofiar, w 2005 roku już ponad 500. Z Felicitas Martínez został tylko żółty punkcik, numer 114.
Tych tragedii może i dałoby się uniknąć, jednak do tego władze krajów szturmowanych przez imigrantów musiałyby całkowicie zmienić kurs. Póki co zdecydowanie chętniej sięgają po środki siłowe, czyli deportacje i aresztowania - częściej nielegalnych imigrantów, rzadziej przemytników. Operacje przeprowadzane przeciwko tym ostatnim na niewiele się zdają. O ile jeszcze kilkanaście lat temu wyławianie poszczególnych płotek mogło przynieść wymierne rezultaty, o tyle dzisiaj, gdy - jak zauważa Jim Chaparro, szef biura ds. walki z przemytem w INS - "drobny i nieformalny biznes rozrósł się do rozmiarów dosłownie setek syndykatów", nawet wyłapanie kilku grubych ryb niewiele by zmieniło.
UNODC podpowiada, jakim orężem trzeba walczyć z przemytem migrantów: "wymaga (to) kompleksowego, wielowymiarowego działania, które zaczyna się od rozwiązania społeczno-ekonomicznych przyczyn nieregularnej migracji", a kończy na "ściganiu kryminalistów, którzy popełniają przestępstwa powiązane z przemytem". Inne rozwiązanie podsuwa Michael Jandl z Międzynarodowego Centrum na rzecz Rozwoju Polityki Migracyjnej. Sugeruje on, że rządy powinny zacząć sprzedawać tymczasowe wizy po cenach konkurencyjnych - tak, by potencjalnemu nielegalnemu imigrantowi bardziej opłacało się kupić legalny wjazd do państwa goszczącego, niż płacić szmuglerom. Jandl postuluje nawet, by jedna trzecia kwoty wracała do kieszeni imigranta - pod warunkiem, że wyjedzie po wygaśnięciu wizy.
Na razie nikt nie kwapi się do przyjęcia proponowanych przez niego rozwiązań - ani Stany Zjednoczone, ani inne państwa cieszące się popularnością wśród migrantów. Międzynarodowa Rada ds. Polityki Praw Człowieka zauważa, że niewiele krajów znalazło skuteczne rozwiązanie problemu. Zdecydowana większość stara się utrudnić cudzoziemcom z Trzeciego Świata wjazd na swoje terytorium. Zdesperowani, wpadają w sidła przemytników, którzy za kilka lub kilkadziesiąt tysięcy dolarów (4 tysiące za trasę z Meksyku do USA, 75 tysięcy z Chin do USA) mogą pomóc im dostać się do raju.
Wężogłowi i Kojoty
Najbardziej zorganizowane siatki przemytnicze to tzw. Wężogłowi (ang. Snakehead) - trudniący się przerzutem migrantów z Chin do Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych - oraz Kojoty.
Nazwa tych pierwszych pochodzi od przypominających węża lub żmiję śladów zostawianych na ziemi przez emigrantów prześlizgujących się pod zasiekami na granicy. Oni sami postrzegają siebie nie jako przestępców, ale "zaradnych przewodników”. Pierwsi wężogłowi zajmowali się przemytem Chińczyków z prefektury Fuzhou do Hongkongu, dziś są już w stanie doprowadzić emigranta w niemal każdy punkt na ziemi.
Ci drudzy robią dokładnie to samo, tylko po innej stronie globu, na granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku. - Dostarczam usługi, które pozwalają tym ludziom rozpocząć nowe życie - mówi o swojej pracy jeden z "kojotów", posługujący się pseudonimem Francisco Sanchez w rozmowie z Artem Rasconem, reporterem i prezenterem telewizji ABC w Teksasie. Przemytnik twierdzi, że takich rozpoczętych na nowo żyć ma na swoim koncie co najmniej pół miliona, może nawet ponad 800 tysięcy. - Może liczba ta brzmi niewiarygodnie, ale INS twierdzi, że nie jest to nierealne - podkreśla Rascon. O podobnych mu "dobroczyńców" w tej branży jednak niezwykle trudno. Najsłynniejszym jest Ali al-Jenabi, 33-letni Irakijczyk odsiadujący wyrok za przemyt migrantów w więzieniu Villawood w Sydney. W 1991 roku, w czasie powstania irackich szyitów, został aresztowany przez wojska Saddama Husajna, torturowany i przetrzymywany w Abu Ghraib przez cztery lata. Po opuszczeniu więzienia przystąpił do kurdyjskiego ruchu oporu, narażając życie swojej
matki i siedmiorga rodzeństwa. By ich ocalić, zorganizował ucieczkę do Iranu i bezskutecznie starał się o azyl w Australii. Jako nielegalny imigrant przedostał się do Indonezji, skąd udało mu się przerzucić najbliższych do Australii. Później w podobny sposób pomógł ponad 500 rodakom, zyskując przydomek azjatyckiego Oskara Schindlera.
W rzeczywistości nielegalnych imigrantów znalezienie drugiego al-Jenabiego graniczy z cudem. "Przemytnicy zajmujący się szmuglowaniem migrantów często działają z niewielkim lub całkowitym brakiem poszanowania życia ludzi, których nędza stworzyła zapotrzebowanie na usługi przemytnicze", ocenia UNODC. Organizacja jednocześnie podkreśla, że przemytnik przemytnikowi nierówny: "Podczas gdy niektórzy oferują bardzo dopracowane i kosztowne usługi, które polegają na przygotowaniu fałszywych dokumentów lub wiz, inni korzystają z tanich metod, które często stanowią duże zagrożenie dla imigrantów i które doprowadziły do dramatycznego wzrostu przypadków śmierci w ostatnich latach".
Jedną z najgłośniejszych i najbardziej tragicznych takich spraw była w 2008 roku śmierć 54 Birmańczyków (w tym 37 kobiet), uduszonych w ciężarówce, która miała dowieźć ich do południowej Tajlandii. Ściśnięci w ponad 100 osób w puszce długości sześciu i szerokości dwóch metrów, od początku nie mieli większych szans na przeżycie. - Ci, którzy ocaleli (47 osób - red.) powiedzieli, że walili w ściany kontenera, by przekazać kierowcy, że umierają, ale on kazał im się zamknąć, bo usłyszy ich policja na którymś z punktów kontrolnych - relacjonował pułkownik Kraithong Chanthongbai, szef lokalnego oddziału policji.
Puszka Pandory
"Przemyt migrantów to śmiercionośny interes, który należy zwalczać w trybie pilnym", apeluje UNODC. Faktycznie, stróże prawa nie próżnują, a wszelkie ich sukcesy napawają dumą władze krajów, które są zaangażowane w zwalczanie szmuglerskiego podziemia. Jedną z ostatnich nagłośnionych akcji była operacja Europolu, który w styczniu br. rozbił siatkę przemytniczą. Za kratki trafiły 103 osoby podejrzewane o transport nielegalnych imigrantów z Afganistanu, Iraku, Pakistanu i Syrii przez Turcję i Bałkany do Europy Zachodniej. "Migranci byli szmuglowani w nieludzkich i niebezpiecznych warunkach, takich jak ciasne skrytki umieszczone w podłodze autobusów i ciężarówek, pociągach towarowych albo łodziach", poinformował w oficjalnym komunikacie Europol.
Ten niemal z całą pewnością jest połowiczny, bo rynek przemytu ludzi, którego roczny obrót jest szacowany na kilkanaście miliardów dolarów, rządzi się takimi samymi prawami, jak pokrewny mu handel żywym towarem: na miejscu jednej zlikwidowanej organizacji, wyrastają dwie kolejne. Jak zresztą zauważa dr Ko-Lin Chin, ekspert ds. przestępczości zorganizowanej: "(Siatka przemytnicza) jest jak smok. Mimo iż jest to tasiemcowata kreatura, różne jej organy są ściśle powiązane".
I nie chodzi tu tylko o członków organizacji przestępczych, odpowiedzialnych za cały proceder przemytu migrantów, od wyszukiwania klientów, poprzez fałszowanie paszportów po przerzucanie ich przez granicę, ale również ich zewnętrznych żywicieli: skorumpowanych urzędników, funkcjonariuszy straży granicznej i polityków czy zastraszonych bądź skuszonych łatwym zarobkiem właścicieli moteli, barów i sklepów ulokowanych na trasie przemytu. - Za rozkwit rynku przemytu ludzi odpowiada kombinacja różnych czynników, od słabej legislacji i niedbałych kontroli granicznych po skorumpowanych funkcjonariuszy i potęgę przestępczości zorganizowanej - podsumowuje dr Mahinda Balasuriya, były już szef lankijskiej policji.
Do pełnego przeglądu zawartości tej puszki Pandory brakuje już tylko wyidealizowanego obrazu zachodniego dobrobytu, do którego tęsknią mieszkańcy krajów Trzeciego Świata, pogłębiających się nierówności społecznych i kolejnych konfliktów zbrojnych. Tu najlepszym przykładem jest targana wojenną zawieruchą Syria, jeszcze trzy lata temu znajdująca się w ogonie państw, z których pochodzą uchodźcy ubiegających się o azyl za granicą, a dziś, według biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców, plasująca się w tej niechlubnej klasyfikacji na drugim miejscu, tuż za Afganistanem.
Do walki z tym olbrzymim smokiem zastępy policji i służb bezpieczeństwa stają uzbrojone w ciężką broń, świetnie wyszkolonych specjalistów, najnowsze technologie i sowicie opłacanych informatorów, aktywiści organizacji humanitarnych zaś - w setki stron międzynarodowych konwencji, protokołów i innych aktów prawnych z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka i Protokołem przeciwko przemytowi migrantów na lądzie, morzu i w powietrzu na czele, zapisanych pięknymi słowami takimi jak równość, godność, prawa człowieka, humanitaryzm.
To silny oręż. Ale jak na takiego przeciwnika, zdecydowanie zbyt słaby.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski
Tytuł pochodzi od redakcji.