Niedouczeni zdecydują ws. elektrowni atomowej w Polsce?
W Europie zapanowała jakaś antyatomowa histeria. Tak jakby zagrożenie skażeniem po przejściu tsunami w Japonii dało się generalizować na inne kraje. Czy w obliczu katastrof samolotowych, taka jak ta w Smoleńsku czy im podobne, wydajemy zakaz latania wszystkich samolotów, bo są niebezpieczne? Nie sądzę - pisze Magdalena Środa w Wirtualnej Polsce.
28.03.2011 | aktual.: 28.03.2011 07:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na co dzień uczestniczymy w zachowaniach ryzykownych, jak i sami je powodujemy. Z życia nie da się wyeliminować czynników zagrażających mu. Zagrożeniem dla życia jest samo życie, zwłaszcza w swej postaci ucywilizowanej i łaknącej dobrobytu. Czyli ludzkiej.
Prowadzenie debat o zasadności zbudowania w Polsce elektrowni atomowej w Polsce zaraz po katastrofie w Japonii jest tak samo nie rozsądne jak rozmowy o zakupie nowego samochodu po wypadku drogowym kogoś z bliskich. Emocje a zwłaszcza rozpętana medialna histeria - nie są dobrym doradcą. I nie piszę tego jako zwolennik elektrowni atomowych, lecz jako realistka.
By uzyskać wiarygodność, przeciwnik energii atomowej powinien najpierw poważnie ograniczyć własne zapotrzebowanie na energię. Na przykład energię domową czy uliczną. Jeśli ktoś potrafi się tak samoograniczyć, by wyrzec się elektrycznych dogodności wokół siebie, uwierzę mu, że naprawdę walczy o planetę. A tych, którzy walczą bez samoograniczeń pragnę pocieszyć, że nasza planeta da sobie radę. Nawet jeśli w wielkiej katastrofie nuklearnej zginą ludzie (czyli agresorzy) i wiele organizmów, to nie planeta (czyli ofiara). Za kilka czy kilkanaście miliardów lat wszystko się odrodzi, choć i zmieni. Myśl, że wszystko zaczniemy od nowa daje może nie tyle ukojenia, co dystans wobec spraw rozważanych obecnie.
W ich ramach pojawił się pomysł referendum. Budować w Polsce elektrownię czy nie? Samą ideę referendum uważam za bardzo dobrą. Tylko niedouczony (choć odchudzony) poseł Hofman może traktować ją jako populizm. Referenda w których Lud, który wypowiada się bez swoich reprezentantów, to wszak korzenie naszej demokracji! Nowożytny jej twórca Jan Jakub Rousseau uważał, że tylko tak może objawić się "wola powszechna", bez zapośredniczenia przez reprezentantów, koterie, interesy partyjne.
Sądzę, notabene, że gdyby większość ustaw była przegłosowywana w sposób bezpośredni (np. za pośrednictwem internetu) to rezultaty tych głosowań byłyby z pewnością bardziej wiarygodne i sprawiedliwe, niż wtedy, gdy dzieje się to za pośrednictwem partii i ich przywódców, gdzie PiS glosuje tak, by dokopać PO, PO by utrzymać się przy władzy, a SLD by ją zdobyć.
Zdawanie się na polityków nie jest więc dobrym rozwiązaniem. Jednak nie zawsze też można się zdawać tylko na lud. John Stuart Mill wielki zwolennik liberalnej demokracji i wolności słowa proponował, by dla dobra nas wszystkich odróżniać coś, co nazywał "wolnością do zabierania głosu" od "równości w zabieraniu głosów". W kwestiach nie wymagających żadnych kompetencji, głos mogą i powinni zabierać wszyscy, o ile sprawa wydaje się dla wszystkich ważna. Jednak w sprawach wymagających wiedzy i kompetencji (budowa mostów, miast i np. elektrowni atomowych) głos na równych prawach powinni zabierać wszyscy ci, którzy się na tym znają. A więc ani lud ani politycy.
Prof. Magdalena Środa specjalnie dla Wirtualnej Polski