Nie tylko drabiny i nożyce. Nowy sposób na pokonanie polsko-białoruskiej granicy
W nadgranicznych wsiach gminy Michałowo (woj. podlaskie) codziennie o świcie widywane są grupy migrantów, liczące nawet po kilkadziesiąt osób. Mieszkańcy alarmują, że najprawdopodobniej wykorzystywany jest nowy sposób na pokonanie polsko-białoruskiej granicy.
- Jak dotąd Białorusini pomagali migrantom, przecinając graniczny płot lub rozkładając drabiny na zasiekach. To się zmieniło. Od kilku dni mąż codziennie o szóstej rano widuje ludzi wychodzących z granicznej rzeki Świsłacz. Wszystko wskazuje na to, że dostają od służb pontony czy łodzie, bo rzeka niesie teraz dużo wody, która jest bardzo zimna - mówi WP mieszkanka nadgranicznej wsi w gminie Michałowo.
Jak relacjonuje, 1 października o poranku niedaleko rzeki zatrzymano kilkudziesięcioosobową grupę migrantów. Po chwili z krzaków na polskim brzegu granicznej rzeki Świsłacz wyszła kolejna grupa. - Obserwowaliśmy, jak zastanawiają się, czy cofać się na Białoruś, czy dołączyć do zatrzymanych. Zostali schwytani - relacjonuje rozmówczyni.
Stan wyjątkowy na granicy z Białorusią. Migranci dostają łodzie?
Mieszkanka dodaje, że należąca do niej łąka leży przy samej rzece. Poszła tam i znalazła czapkę, mokre skarpetki i buty, niedojedzony słoik nutelli oraz śmieci po biwakowaniu.
- Nie było mokrych ubrań, a znajdywaliśmy je poprzednio, gdy migranci przeprawiali się wpław. Ścieżki, którymi przechodzi zwierzyna, są zalane wysoką wodą. Muszą przypływać na pontonach lub łodziach. Przy rzece nie ma jeszcze płotu i ten słaby punkt granicy jest teraz wykorzystywany - tłumaczy rozmówczyni.
Rzeka Świłacz w woj. podlaskim wyznacza przebieg ponad 20-kilometrowego odcinka polsko-białoruskiej granicy. Straż Graniczna ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła, że do jej pokonania białoruskie służby podstawiają łodzie.
Sprawa dzieci z Michałowa. Nie chcą przyczyniać się do dramatów
- Granica nie jest szczelna. 27 września mieszkańcy naliczyli 150 osób, które widziano w okolicy. Dużo osób przechodzi granicę i próbuje się wydostać z terenu stanu wyjątkowego. Choćby dziś rano dwóch migrantów próbowało wsiąść do lokalnego autobusu, ale kierowca się nie zgodził - komentuje w rozmowie z WP Wioleta Walasek, sołtys wsi Jałówka.
Zwierza się, że mieszkańców podzieliła głośna sprawa zatrzymań dzieci i matek, które przeszły granicę i zostały zatrzymane na posterunku w Michałowie. - Strażnicy graniczni tłumaczą nam, że dzieciom i matkom nie dzieje się krzywda. Że nie są wywożone do lasu, ale na przejście graniczne w Bobrownikach. Gdyby nie takie rozmowy, mieszkańcy czuliby opór, by powiadamiać służby o grupach migrantów - mówi sołtys Jałówki.
- Wiele osób nie chciałoby przyczyniać się do dramatów. Na pewno nie powinno być tak, że Polska wygania dzieci. Może niech lepiej już jadą sobie do Niemiec, bo w Polsce nie chcą zostać - dodaje Walasek.
W ubiegłym tygodniu sprawa "dzieci z Michałowa" była jednym z głównych wątków burzliwego posiedzenia w Sejmie. Posłowie opozycji pokazywali na mównicy zdjęcia dzieci migrantów. Twierdzili przy tym, że polskie służby "wywiozły je lasu" w ramach tzw. procedury push-back.
Wątek, co stało się z dziećmi z Michałowa, nie został precyzyjnie wyjaśniony. Służby zatrzymały dziennikarzy, którzy chcieli śledzić autokar z zatrzymanymi osobami. Następnie Straż Graniczna poinformowała w ogólnikowy sposób, że osoby te zostały odstawione na granicę z Białorusią, bo były zainteresowane wyłącznie złożeniem wniosku o pomoc międzynarodową w Niemczech.
Do sprawy odniósł się Mikołaj Pawlak, Rzecznik Praw Dziecka. Zapewnił, że migranci, którzy nie wyrażają zgody na umieszczenie ich w polskich ośrodkach, są przekazywani stronie białoruskiej w bezpiecznych warunkach. "Rzecznik Praw Dziecka nie odnotował przypadków pozostawiania migrantów 'w lesie czy na bagnie', jak donosiły niektóre media" - zapewniono w komunikacie RPD.