Nie taki Strasburg straszny

Nasza reprezentacja oddziałuje ilością. Nawet gdyby była durnowata, to i tak z powodu tak dużej liczby posłów trzeba się z nami liczyć – ocenia siłę polskich polityków w Parlamencie Europejskim Janusz Lewandowski, ale zaraz dodaje: – Całe szczęście, większość Polaków nie przynosi tu wstydu. Wyjątkiem jest tylko LPR.

29.11.2004 | aktual.: 29.11.2004 14:42

Polscy europarlamentarzyści to w większości ludzie, którzy w kraju przez długie lata decydowali o kształcie prowadzonej polityki. Przyzwyczajeni do bycia w centrum uwagi i nagabywania przez dziennikarzy tu poczuli się trochę nieswojo, bo rzadko zdarza się im okazja zaistnienia w świadomości innych deputowanych czy opinii publicznej. Teraz – jak mówią – coraz śmielej przejmują pałeczkę i starają się kreować politykę UE. A przynajmniej dodać do niej swoje trzy grosze.

Pierwszy sukces już jest, bo Polakom udało się zainteresować PE sytuacją i wyborami na Ukrainie. Posłowie PiS – Michał Kamiński i Adam Bielan – zorganizowali w PE konferencje z udziałem ukraińskich polityków opozycyjnych. Właśnie polityka wschodnia ma być – jak deklarują – naszą specjalnością w UE. I nie zrażają ich złośliwe dowcipy, że jak Polacy zabiorą się za kształtowanie stosunków UE-Rosja, niechybnie skończy się to kolejną wojną światową.

Darmofon na biurku

Tym, co się najbardziej podoba w PE, są przewidywalność, dyscyplina i kultura polityczna. – W Strasburgu i w Brukseli bardzo wyraźnie widać różnicę pomiędzy polską a europejską sceną polityczną. W Polsce mamy do czynienia z pogardą dla sfery politycznej. I w mediach, i w społeczeństwie. Kiedy przeglądam w Internecie polskie wiadomości, mam wrażenie, że to zupełnie inny świat – pełen korupcji, nieustannych podejrzeń, agresji. Tutaj tego nie ma. Wynika to z przywiązania do demokracji. Europa Zachodnia jest zbudowana na paradygmacie demokratycznym, co przeniosło się na szacunek i poważanie dla polityków, także pracujących w Parlamencie Europejskim – uważa poseł Józef Pinior.

– W naszym parlamencie dominują krzyk i populizm, a napastliwość stała się normą – twierdzi poseł Lewandowski. – Tu takie uprawianie polityki jest traktowane jako dziwactwo i ekstrema. I jako takie nie jest akceptowane. Na pewno europoseł ma lepsze warunki pracy niż jego kolega na Wiejskiej – każdy ma własny gabinet (z łazienką i prysznicem), własny komputer i rzecz uroczo nazywaną przez nich darmofonem, z którego mogą dzwonić na cały świat. – Nigdy nie powiem tego oficjalnie, ale tu czuję się zdecydowanie lepiej niż w Sejmie – przekonuje prawicowy europoseł.

Odległość od Warszawy łagodzi też spory polityczne, które tu mają drugorzędne znaczenie. Choć, jak zastrzegają, nie tworzą „politycznej komuny”, wspierają się.

Przyzwyczajeni do gadulstwa polscy parlamentarzyści raczej chwalą „dyktat jednej minuty”, bo dzięki niemu obrady nie przeciągają się w nieskończoność, a deputowany otrzymuje precyzyjną informację, o której ma przemawiać, np. o 16.41! Niektórzy posłowie ze stoperem w ręku uczyli się trudnej sztuki zwięzłości. Z drugiej strony, narzekają: jak w 60 sekund przedstawić swój pogląd i broniące go argumenty?

Pszczółki czy trutnie?

Poseł Ryszard Czarnecki uważa, że Polacy nie powinni być monotematyczni, dlatego on sam zajmuje się nie tylko problematyką wschodnią, lecz także azjatycką. W sumie pracuje w trzech komisjach. Jest też polskim rekordzistą pod względem częstotliwości zabierania głosu – 23 razy (jednego dnia przemawiał aż trzy razy). Michał Kamiński został wiceszefem grupy zajmującej się relacjami UE z państwami Azji, Oceanii i Pacyfiku.

Przewodniczącym jednej z najtrudniejszych komisji – budżetowej – jest Janusz Lewandowski. – Dla mnie to trochę jak nauka pływania kogoś wrzuconego na głęboką wodę. Pracuję z doświadczonymi politykami, każdy ma przynajmniej 10 lat stażu parlamentarnego. Odpocznę dopiero 16 grudnia, kiedy parlament podpisze budżet. Warto powiedzieć, że PE pomimo podziałów politycznych jest niezwykle solidarny w kwestiach finansowych, czego nie ma w parlamentach narodowych. Jest też nam przychylniejszy, bo lubi większe wydatki niż Komisja Europejska – przekonuje poseł Lewandowski.

Za kompetencję koledzy chwalą także Jana Olbrychta (PO), wiceprzewodniczącego Komisji Rozwoju Regionalnego, oraz deputowaną SdPl, prof. Genowefę Grabowską, która zyskała szacunek jako ekspert od prawa międzynarodowego. Uznaniem cieszy się także Józef Pinior (SdPl). Jego przygotowanie merytoryczne i znakomita znajomość angielskiego sprawiają, że często gości w studiu BBC. Według niego, najważniejszą batalią będzie kampania konstytucyjna, dlatego prace w PE łączy z aktywnością w Polsce. – W swoim regionie rozpocząłem już kampanię. Chcę utworzyć ponadpartyjny obóz polityczny, skupiający środowiska polityczne od lewa po centrum – zapowiada poseł Pionior (Komisje: Spraw Zagranicznych, Praw Człowieka, Rozwoju). – Pracujemy jak pszczółki – przyznaje poseł Bogdan Golik, który do PE wszedł z listy Samoobrony.

Zabłysnąć można nie tylko podczas debaty na sali plenarnej czy w komisjach. Podobnie jak w polskim Sejmie, każdy poseł ma prawo złożyć interpelację (do 200 słów). – Interweniowałem już w kilku sprawach. Zgłosili się do mnie studenci legalnie pracujący w Irlandii. To, jak byli traktowani, przekraczało wszelkie granice. Aby nie narazić się na zarzut bronienia wyłącznie narodowych interesów, zainteresowałem się studentami z Czech, Węgier i Słowacji. Złożyłem w tej sprawie interpelację i nie tylko otrzymałem odpowiedź, lecz także Komisja Europejska wystosowała pismo do władz Irlandii, że jeśli sytuacja się nie poprawi, zostaną wyciągnięte konsekwencje. To ogromna satysfakcja, kiedy widać, że ma się na coś wpływ. Gdy przemawiałem w Komisji Spraw Zagranicznych na temat Kaszmiru, zgłosili się do mnie później ambasadorowie Indii i Pakistanu – opowiada poseł Czarnecki, który walczy też o prawa polskich hut aluminium.

Reakcje na ich działalność – jak mówią – najczęściej są widoczne... w skrzynce mailowej. Lektura poczty elektronicznej to dla naszych posłów światowy powiew, dzięki któremu można się poczuć w centrum zainteresowania nie tylko europejskiego, ale i światowego. Tylko jeden poseł otwarcie przyznaje, że zabiegi wszystkich eurodeputowanych to „ruchy pozorowane”. – Jak się tu pracuje? – śmieje się Dariusz Grabowski z LPR. – Tu się nie pracuje. Jeśli ktoś mówi, że jest inaczej, to po prostu kłamie. Albo dorabia sobie na boku. – Rzeczywiście, jak przychodzi do pracy w komisjach, to posłów LPR nie ma – komentuje poseł Lewandowski.

Bali, niż śmiali

Przed wyborami do parlamentu straszono, że Polacy będą odstawać od innych prowincjonalizmem i kompleksami. Obawy te okazały się jednak na wyrost – przynajmniej w oczach samych posłów. – Bardzo wysoko oceniam naszą reprezentację. Na pewno jest ona na wyższym poziomie pod względem intelektualnym i merytorycznym niż reprezentacja Sejmu – ocenia poseł Czarnecki. – Najgorszy wizerunek mają posłowie LPR. Słyszałem niezwykle obelżywe uwagi pod adresem galeryjki LPR, typu „polski burdel”. Na szczęście parlament zawsze umiał trawić takie marginalne euroawanturnictwo polityczne – mówi poseł Lewandowski.

– Trochę jesteśmy postrzegani jako aroganci. Staramy się stworzyć wokół siebie taki image ludzi bardzo pewnych siebie. Wszędzie podkreślamy, że idąc do Unii, przychodzimy do siebie. Ale może to nie tak źle, bo jak mówił ojciec pana Wołodyjowskiego, „Lepiej, by się ciebie bali, niż z ciebie śmiali” – mówi Józef Pinior. – W Parlamencie Europejskim o niczym się nie decyduje, dlatego inne kraje wysyłają tu trzeci garnitur polityków. Z Polski natomiast przyjechała pierwsza liga. Nawet tutejsi dziennikarze dostrzegli tę różnicę intelektualną. Ale to tam byliśmy podmiotem, zwłaszcza jeśli ktoś miał zdolności oratorskie. Ten talent pomaga mi teraz, kiedy przygotowuję wystąpienia – ocenia skromnie europoseł Bogdan Pęk (LPR). – Tu jednak rządzą elity paryskie i berlińskie – dodaje.

Poseł Pęk to z pewnością najbarwniejsza postać polskiej reprezentacji. Tyle że opinie o jego aktywności budzą – mówiąc delikatnie – kontrowersje. Podczas gdy on sam twierdzi, że udało mu się wywołać w parlamencie ożywczy zamęt intelektualny, jego koledzy znad Wisły znacząco pukają się w czoło. Europoseł Pęk robi jednak to, czego oczekują od niego zwolennicy LPR – „rozsadza UE od środka”. Okazje do spektakularnych demonstracji nadarzają się raz w miesiącu. Przed posiedzeniem plenarnym każdy eurodeputowany może złożyć jednominutowe oświadczenie (w tym także specjalizują się Polacy). Teoretycznie ma ono dotyczyć porządku obrad, ale zazwyczaj jest nadużywane. Wielu posłów zastanawia się już, czy nie zlikwidować tego obyczaju, zwanego też parlamentarnym wariatkowem.

W ramach takiego Hyde Parku poseł Pęk wnioskował już o rozwiązanie Parlamentu Europejskiego i rozpisanie nowych wyborów, zarzucił też Komisji Europejskiej, że przez dwa tygodnie działała nielegalnie. Według posła LPR, parlament i Komisja Europejska są nadmiernie lewicowe. Aby oddać socjalistycznego ducha krążącego po gmachu PE, poseł Pęk recytuje: – „W Poroninie na jedlinie / wiszą gacie po Leninie. / Kto chce w Unii awansować / musi gacie pocałować”. Moje wystąpienia z pewnością wywracają porządek oparty na przekonaniu, że nie wypada mieć innego zdania niż europejscy postępowcy. Nie boimy się burzyć poprawności politycznej, a moje działania to przedsmak tego, co dopiero czeka Parlament Europejski – zapowiada. Poseł LPR ma żal do kolegów z polskiej grupy, że usiłują zabić w nim entuzjazm do tropienia unijnych krzywd. – Przychodzą, klepią po plecach i mówią: daj sobie spokój! – opowiada zdenerwowany i przekonuje, że działać trzeba radykalnie. – Kompromis można wywalczyć wtedy, gdy jest równowaga sił. A tu
większość po prostu narzuca innym swoją wolę. Co gorsza, większość zmusza do przyjęcia praw i obyczajów mniejszości, np. seksualnych. To musi doprowadzić do fundamentalnych sporów.

Za posłem Pękiem usiłują nadążyć jego koledzy z grupy. Witold Tomczak zażądał umieszczenia kaplicy w budynkach parlamentu czy chociażby powieszenia krzyża. Jako jedyny członek PE oflagował się na sali obrad. Bogusław Rogalski żalił się, że on i Europa stali się „zakładnikiem lobby homoseksualnego Europy”. Posłanka Urszula Krupa nawoływała do zaprzestania promocji „spółkujących mężczyzn” na równi z modlącym się papieżem. Jej starania spełzły na niczym, bo PE szybciej zrezygnuje z tego ostatniego niż z obrony praw mniejszości seksualnych.

– Właściwie to nasi LPR-owcy nie są aż tak widoczni, jak to się wydaje z perspektywy Warszawy. Tak naprawdę bledną wobec eurosceptyków brytyjskich – przekonuje Józef Pinior. – LPR wylewa dziecko z kąpielą. Posługuje się półprawdami, to co dla nich jest niewygodne, przemilcza. Niech biją na alarm, gdy zauważą jakąś nieprawidłowość, ale niech nie mówią, że wszystko jest złe – zauważa Michał Kamiński z PiS.

Miłym zaskoczeniem okazała się natomiast Samoobrona. – Na początku obawiano się posłów Samoobrony. Spodziewano się, że każdy będzie repliką Leppera, tymczasem oni robią wszystko, aby się z nim nie kojarzyć. Nawet tych słynnych krawatów nie chcą nosić. Nie robią zadym – ocenia Janusz Lewandowski. Kto jest najbardziej pracowitą grupą w PE? Tu opinie są jednomyślne.

– Najpilniejsi są Niemcy – przekonuje poseł Lewandowski. Najmniej pracowici są – zdaniem naszych reprezentantów – Włosi. W nieróbstwie ma zaś celować Alessandra Mussolini, wnuczka słynnego dyktatora. Jak wytropili polscy parlamentarzyści, jej poselska skrzynka aż kipi od dokumentów i listów, co ma być oznaką jej rzadkiej obecności w PE. Mimo to wnuczka Mussoliniego zdobyła sobie zwolenników. – Wielu się podoba, ale jak na mój gust, ma za dużą tapetę – ocenia bezlitośnie jeden z panów. – Mamy tu inną miss parlamentu, Czeszkę. Niestety, to socjalistka.

Nauczyć panów kultury

Jak zapewniają europosłowie, Polacy zauważalni są także z powodów obyczajowych. Przy czym nie chodzi tu o upodobanie do mocnych trunków, ale o sposób traktowania pań. Posłowie nazywają to „syndromem wyemancypowanej feministki zauroczonej polską galanterią”. – Nasze dziewczyny robią tu furorę, są inteligentne i pod względem urody znacznie przewyższają europejską średnią, ale tutejsi mężczyźni w ogóle nie wiedzą, jak powinno się zachować wobec kobiet. Zdarza się, że dziewczyna idzie objuczona bagażami. Za nią podążają panowie, żaden nie oferuje pomocy, za to ślą komplementy pod jej adresem. Jedna z asystentek została zaproszona na obiad do restauracji. Do potrawy zamówiła lampkę wina. Chłopak zapłacił rachunek, ale parę dni później dziewczyna dowiedziała się, że ma do niej pretensję, bo przecież on zapraszał tylko na jedzenie, więc za wino powinna zapłacić sama! – mówi zbulwersowany poseł Lewandowski. – Zawsze przepuszczam kobiety przodem i kiedyś w odpowiedzi na takie zachowanie usłyszałem: „O, pan musi być
Polakiem!” – opowiada Michał Kamiński.

Teraz polscy posłowie zawzięli się, aby „rozmontować ten nieobyczajny obyczaj”. Nieporozumienia damsko-męskie nie są jedyne. Szczególnie często konflikty wybuchają z powodów lingwistycznych. Kwestia języków narodowych należy do bardziej drażliwych. Oficjalnie 21 języków narodowych państw UE jest równoprawnych. Im mniejszy kraj, tym głośniej domaga się respektowania swojego języka. Dlatego Malta, która językiem angielskim posługuje się jak własnym, twardo żąda tłumaczeń na maltański.

– Kiedyś gościem mojej komisji był niemiecki generał. W języku niemieckim podziękowałem mu za przybycie, a w języku angielskim zadałem pytanie. Od razu podbiegł do mnie Francuz z pretensją, że faworyzuję język angielski. Z kolei Anglik był zły, że w ogóle odezwałem się po niemiecku – opowiada poseł Ryszard Czarnecki. Podczas obrad plenarnych regulamin wymusza obecność tłumacza. Inaczej rzeczy się mają w przypadku posiedzeń komisji. Tu często zwyczajnie brakuje kabin dla tłumaczy. Poseł Bogdan Pęk postanowił to zmienić. – Na jednej z komisji rozpocząłem wystąpienie po polsku. Przewodniczący zaczął się irytować, że nie rozumie, a ja nic, mówię dalej. Oczywiście, po polsku. Dopiero po 20 minutach dotarło do niego, że nie przestanę, dopóki nie zapewnią tłumaczeń na język polski. Teraz dzwonią do mnie z komisji z pytaniem, czy będę na posiedzeniu, bo chcą wiedzieć, czy mają załatwić tłumacza, czy nie – opowiada z dumą.

Niekiedy dochodzi też do zabawnych sytuacji zrozumiałych tylko dla jednej narodowości. Kiedy Barroso w płomiennym słowach przekonywał, że chce budować przyszłość Europy, nagle polscy deputowani ryknęli śmiechem. W słuchawkach usłyszeli bowiem: „Wszyscy razem będziemy Europę posuwać!” i ta wieloznaczność ostatniego słowa tak bardzo ich rozbawiła. – Tłumacze przekładają słowa, ale często umyka im sens całej wypowiedzi. Nie są też ekspertami w każdej dziedzinie, a jest mnóstwo specjalistycznej terminologii np. w ekologii czy ekonomii. Kiedy Łotysz czy Słoweniec upiera się, by mówić o finansach w swoim języku, to nikt nie wie, o co im chodzi, bo tłumacze mają problemy z fachową terminologią – opowiada poseł Lewandowski.

Szok przeżyła polska reprezentacja, gdy na sali obrad na tablicy zapowiadającej następnego mówcę wyświetliło się nazwisko... Goebbels. Jak się okazało, to skromny poseł z Luksemburga. Polscy politycy czują się dyskryminowani finansowo. Najwyższą pensję mają Włosi – 12 tys. euro. Nasi dostają około 2 tys. euro, ale i tak są w komfortowej sytuacji w stosunku do Węgrów czy Słowaków, którzy jeszcze niedawno zarabiali około 700-800 euro.

Jeśli jednak poseł nie boi się kombinować, ma możliwość dorobienia. Na prowadzenie biura europosłowie dostają 3,7 tys. euro, a na pensje dla pracowników 12,5 tys. – Niektórzy zamiast zatrudniać kilku asystentów, biorą sobie jednego lub nie biorą żadnego. Część pracy wykonują sami albo wykorzystują pracowników klubu poselskiego. Zdarza się też, że ktoś zatrudnia osobę zaufaną, z którą później dzieli się sumą przeznaczoną na prowadzenie biura i pensje – ujawnia mechanizm „dorabiania” pewien poseł.

Wolą Brukselę

Budynek Parlamentu Europejskiego w Strasburgu stoi na peryferiach miasta. Wyłania się nagle, ponad dachami spokojnego willowego osiedla. Zresztą cały Strasburg ożywa właściwie tylko raz w miesiącu, na trzy, cztery dni, kiedy odbywa się sesja plenarna. Do gmachów należących do kompleksu parlamentu ściągają wtedy tysiące pracowników: asystenci, którzy na co dzień pracują w Brukseli, fryzjerzy, kelnerzy, sprzątacze. Przez pozostałe trzy tygodnie budynki świecą pustkami. Podobnie jak w naszym parlamencie większość posłów znika tuż po ostatnim głosowaniu (w czwartki). Niektórzy z sali obrad wychodzą już w płaszczach i prosto z budynku udają się na lotnisko.

W Strasburgu musi się odbyć 12 sesji w roku. Utrzymanie budynków kosztuje rocznie 250 mln euro, ale w nieoficjalnych rozmowach padają znacznie wyższe sumy – do 1 mld euro! Właściwie wszystkie sesje mogłyby się odbywać w Brukseli i próbowano przenieść parlament właśnie tam. Tym bardziej że budynki są większe, a tym samym wygodniejsze. Ale Francuzi walczą o pozostawienie parlamentu w Strasburgu ze względów prestiżowych i dlatego, że z niego żyje miasto. W tygodniu, kiedy jest sesja, hotele są pełne. Rezerwacje są robione na cały rok z góry! Spóźnialscy znajdują wolne pokoje kilkadziesiąt kilometrów od Strasburga. Niektórzy dojeżdżają na obrady z Niemiec!

Najbardziej fascynuje deputowanych to, że gmach otoczony jest wypełnioną wodą fosą. Pływają po niej stateczki wycieczkowe, zdarza się też zobaczyć wędkarza. Złości natomiast, że budynek jest nie tylko wielki, ale i skomplikowany. Łatwo się w nim pogubić. – Ten architekt nienawidził linii prostych – denerwuje się poseł Lewandowski.

Zgodnie z panującymi trendami, mnóstwo tu szklanych ścian, wind, barierek. Nawet blaty kawiarnianych stolików są przeźroczyste. Jak komentują niektórzy, to najlepszy dowód, że tu niczego nie załatwia się pod stolikiem. Miejmy nadzieję, że tak jest rzeczywiście.

Joanna Tańska

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)