Nie o taką Polskę

Nie o taką Polskę

Nie o taką Polskę
Źródło zdjęć: © rp.pl | rp.pl
13.12.2014 00:26, aktualizacja: 17.12.2014 11:17

Bohaterowie „Solidarności", ofiary Jaruzelskiego. ?Zwykle żyją w biedzie, chorobie i zapomnieniu. ?Zawsze w poczuciu niesprawiedliwości.

Minęło już tyle lat i nic. Nic! Trwa niemoc prawna: konstytucja i jej artykuł 19 („Rzeczpospolita Polska specjalną opieką otacza weteranów walk o niepodległość") nie działają należycie. Po Sejmie i Senacie krąży projekt ustawy o pomocy weteranom antykomunistycznej opozycji w PRL, ale bez efektów: wciąż brak aktu prawnego regulującego ten status, a przepisy nie przewidują odrębnego traktowania. A sprawę należy rozwiązać systemowo, aby bojowników o wolność naszą i ich nie skazywać na słanie pism do ośrodków pomocy społecznej, bo to uwłaczające, lecz do urzędu dla kombatantów lub - co postuluje „S" - specjalnych domów weterana. Pomysłów wiele, działań brak.


Zbigniew Adamczuk:

Kocham ziemię

Siwa broda długa na pół metra. Ubranie w strzępach. Spod maciejówki widać jednak błysk. Mieszka we wsi Mołomotki, gmina Repki, powiat Sokołów Podlaski, choć „mieszka" to za dużo napisane. Raczej - wegetuje w lepiance przyklejonej do obory, którą najtańszym kosztem postawił z gliny i trzciny. Nie ma ogrzewania, jedynie butlę gazową. Na podłodze myszy, na podwyższeniu siennik. Na zewnątrz prowizoryczny kran i zarośnięta toaleta, którą po wszystkim trzeba zalewać wiadrem. Co prawda obok stoi stuletnia chałupa z drewna, którą postawił jeszcze senior rodu, ale grozi zawaleniem, bo krokwie się sypią.

Życie wygląda jak sprzed wieku, aż trudno dać wiarę. Ludzie ze wsi dają i traktują Adamczuka jak autorytet, choć nie skończył szkół. Jest lokalnym bohaterem, dzieci piszą o nim wypracowania. Też chcę napisać, więc możemy porozmawiać, o ile powiem, z jakiej jestem partii. - Jeśli jest w tym interes dla kraju... Tylko co na to twoja żona? Bo trzeba wybrać: albo Polska, albo kobita. Ja na przykład kocham ziemię! - mówi i ubolewa, że teraz wieś się wyludnia, a kobiety nie chcą wychodzić za rolników.

Jego ojciec był chłopem z Podlasia i ochotnikiem 236. Pułku Piechoty, który walczył z bolszewikami. To oni zastrzelili ojca, matkę i rodzeństwo w 1945 roku, gdy jego „jakaś siła popchnęła do drugiego pokoju". Szybko się ożenił, aby zacząć na nowo. Poświęcił się ziemi i ludziom. W 1980 roku tworzył „S" Rolników Indywidualnych, został jej lokalnym przewodniczącym. Jesienią 1981 roku zapoczątkował chłopski strajk okupacyjny w Siedlcach. Jako kuchmistrz i kronikarz - gotował i notował: kto dał pieniądze, a kto worek cukru. - Siedem świniaków żeśmy zjedli - wylicza. W strajku uczestniczyły delegacje z całego kraju: domagano się własności ziemi, prawa jej dziedziczenia i swobodnego obrotu, powszechnych dotacji i ubezpieczenia społecznego.

Rozmowy ze strajkującymi podjęto dopiero po miesiącu, ale wszystko przerwał komisarz wojskowy, który 13 grudnia zagroził użyciem siły. Adamczuk stworzył wtedy listę obecności - podpisało się 40 osób, „reszta trzęsła portkami". Zdecydowali, że protestują dalej. Po mszy świętej ksiądz powiedział, że do więzienia zwożą łóżka. Byli już pewni, że ich zamkną. Adamczuk polecił litanię, a siostra zakonna rozdała białe różańce i powiedziała: „Idźcie i zwyciężajcie! Matka Boża was nie opuści". Wtedy się rozeszli.

Adamczuk schronił się u kolegi. Szukano go w całej Polsce. Zdjęcia w komisariatach mówiły, że to groźny bandyta i mógł zgolić wąsy. W końcu został internowany - jedyny rolnik w powiecie! W więzieniach w Siedlcach, Włodawie i Lublinie spędził siedem miesięcy. Córka pisała, żeby go zwolnili, ale nic z tego. Jeździła więc wspierać tatusia: śnieg i mróz, a ona z wiklinowym koszem pełnym kiełbasy, którą milicja kroiła, szukając grypsu lub pilnika. Zostawiła też butelkę z syropem na gardło. Gdy zabolało kolegę, dał mu się napić, a tam... czysty spirytus, który rozrabiali z wodą i pili za Polskę.

Po wyjściu walczył dalej - kolportował bibułę, jeździł na manifestacje - więc nachodziła go milicja i stawiała przed kolegium. Działał dla ogółu także jako prezes w kółkach rolniczych: sprowadził 150 ton nawozów, kupił 17 traktorów, wypracował ponad milion złotych zysku. Zaangażowanie powodowało, że własne gospodarstwo podupadło. Stóg zboża zgnił, nie było komu postawić stodoły. Nie zabezpieczył rodziny, która popadła w tarapaty, bo żona z tych zgryzot zachorowała na serce, a troje dzieci nie wykarmi się samo.

„Bezinteresownie poświęcił swoje i swojej rodziny dobro - zdrowie i dobytek - w obronie praw i wolności człowieka oraz niepodległości Polski" - napisali po latach towarzysze niedoli. W 2011 roku dostał za to Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski od samego prezydenta. Odznaczeń ma więcej, zakłada je na uroczyste okazje. W maju, gdy w Siedlcach odsłaniano pomnik „S", aż zasłabł od tego ciężaru i gorąca. Nie było komu się nim zaopiekować. Żona od dawna w domu opieki, dzieci mają swoje życie, codziennie zupę w słoiku przynosi sąsiadka, robi też zakupy. I to sąsiedzi wezwali karetkę, kiedy miał zawał.

Jest bowiem schorowany: przeszedł udar i ledwo chodzi, przez niedowład ręki ciężko mu się ubrać. Ale wciąż trzyma pszczoły, bo dają miód dla niego i wnuków. I pisze książkę - odręcznie na papierze od ksero - bo chce opowiedzieć potomnym, jak było. Nie rozstaje się też z teczką, w której trzyma dokumenty - by pokazywać dowody swych słów. O, akurat dzwoni komórka - córka oddała mu starą nokię, żeby mieć kontakt z ojcem - więc nie jest oderwany od życia, jakby chcieli niektórzy.

„Umrzeć nie może", więc na stałe chciałby do Domu Pomocy Społecznej Kombatant w Legionowie, by mieszkać z dawnymi kolegami i mieć o czym gadać. Wystąpił więc do gminy w Repkach o skierowanie, bo za 1100 złotych emerytury sam pobytu nie opłaci, ale samorząd do pomocy się nie kwapi. Urzędnicy stwierdzili, że weteran nie spełnia kryteriów. - Ponoć nie jest tak źle, bo tatuś chodzi. Jeszcze brakowało, by się położył - żali się córka, która sama jest inwalidką (od pracy w polu szwankuje kręgosłup). Pisma szły do posłów, premiera i prezydenta, w grudniu także do prokuratora generalnego - na marne. Adamczuka to nie dziwi: „Diabelska klita rozkradła wszystko! Co zrobić z tą zgrają? Cholera wie, chyba na karabiny". Ale wciąż się modli, żeby Polska była Polską, i wierzy, że będzie lepiej. I na szczęście syn, który był radnym w Repkach i nie śmiał oponować przeciw słowom wójtowej („takich dziadów w gminie mamy więcej"), właśnie został wybrany na drugą kadencję i na zimę zdecydował wziąć ojca do siebie. Oby do wiosny!


Grażyna Barton:

Skazana na siebie

Urodziła się w Łodzi, ale rodzice przeprowadzili się do Zduńskiej Woli. Pracowała jako prządka w Włókienniczej Spółdzielni Pracy Polkana. Gdy zaczęła się „S", została przewodniczącą delegatury ziemi łódzkiej. Była też szefową spraw interwencyjnych. - Z mojej 32-osobowej grupy nikt nie wpadł! - mówi. A konspiracja była i w mieście, i w domu. Mąż nie wiedział nic o działalności, bo nie mogła mu powiedzieć: pracował jako elektryk, lecz po pracy grał amatorsko w piłkę z szefem lokalnej SB. Do tego kochał pić - dlatego od 16 lat jest wdową. Pamięta inne smutne obrazy: synowie ustawieni pod ścianą, milicja w domu robi kipisz. Oni też nie byli zorientowani w jej sprawach, chociaż raz, gdy miała wysoką gorączkę i nie mogła jechać po bibułę, wysłała starszego. Spędził kilka godzin w krzakach, bo się bał, a całą paczkę wyrzucił do kosza. - Potem jeździłam już sama - opowiada. - Miałam cztery punkty odbioru, w tym u Andrzeja Ostoi-Owsianego. Dobrze znałam Annę Walentynowicz. Wiele razy spotykałam księdza Jerzego,
dostałam od niego znaczek z orzełkiem - moją relikwię! To był bardzo ciekawy okres w życiu!

W Zduńskiej Woli inicjowała marsz głodowy w 1981 roku, szykowała petycję o sytuacji w mieście. 13 grudnia, gdy dostała wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego - koleżanka przyszła sprawdzić, czy nie została internowana - pojechała do siedziby delegatury na terenie bazy PKS. - SB chciała już tam wejść, ale kolega stanął z zapalniczką przy bakach z benzyną i zagroził, że wszyscy zginiemy. Odeszli. Ktoś zabrał dokumenty, ja powielacz i maszynę do pisania, żeby nie przepadły. Czekałam z tym do rana, aż ruszą pierwsze autobusy - zarekwirowany sprzęt schowałam w piwnicy. Poszłam do pracy, a tam od komisarza wojskowego usłyszałam, że jestem urlopowana na czas nieokreślony, a jak mi się nie podoba, to mogą mnie zabrać.

Powielacz służył mi do 1989 roku, na maszynie piszę do dzisiaj. Chociaż na komputerze też: dostałam w prezencie od kolegów z Australii, bo samej nie było mnie stać na taką zabawkę. Ci koledzy, głównie ze Śląska, wyjeżdżali też do Stanów Zjednoczonych, bo po wyjściu z więzienia po kilkuletnich wyrokach nie mieli w kraju racji bytu. Sama też miałam wyjechać: ktoś złożył za mnie dokumenty w szwedzkiej ambasadzie i wystarczyło tylko pojechać do Warszawy, by się podpisać. Nie chciałam. Uważałam, że moje miejsce jest tutaj. Dlatego już 16 grudnia uruchomiłam Ośrodek Pomocy Rodzinom Internowanych i Więzionych - opowiada Barton.

8 stycznia została pobita przez nieznanych sprawców. Na klatce schodowej czekało trzech - dostała cios w głowę i dalej nie pamięta. Spłoszył ich sąsiad, pewnie zakatowaliby na śmierć. Lekarz nie wystawił obdukcji, bo się bał - usłyszała jedynie, że 48 godzin była nieprzytomna. - Nie mam więc żadnego papierka i nie znam szczegółów obrażeń. Lakoniczna diagnoza: ogólna utrata zdrowia, dzięki czemu w lipcu złożyłam wniosek o grupę inwalidzką i rentę. Dopiero po latach zaczęły wychodzić inne rzeczy: pęknięte bębenki w uszach czy zawroty i bóle głowy, które dokuczają do teraz - żali się. SB zatrzymała ją też w czerwcu 1983 roku, gdy była z pielgrzymką w Częstochowie podczas wizyty Ojca Świętego. Właściwie chodziło o kolegę, ale stanęła w jego obronie: on zdążył odpiąć znaczek „S", jej się nie udało. Została przewieziona do komendy wojewódzkiej i dostała grzywnę - czterokrotność renty - na szczęście kolega zdołał podać pieniądze. - Nie mieliśmy obrońców, byliśmy skazani na siebie. Tak jest do dzisiaj. Dlatego nie
wiem, czy to mój kraj. Sprzedano nas jak bydło. Jesteśmy pod okupacją, mówię na to: eurokołchoz. „S" to też wielki fałsz: ukradli symbol i zachowują się jak kundle przy nogach panów. Sądy są goebbelsowskie: w 2009 roku orzeczono na podstawie dokumentów ZUS, że mój stan zdrowia wziął się od choroby serca. Oni wciąż na nas plują!

Swoje archiwum - miała nawet oryginał obwieszczenia o stanie wojennym zerwany ze słupa - oddała do łódzkiego IPN, gdzie ma być opracowane. - I dalej działam, bo ja to muszę robić! Jestem oszołomem! - woła. Była inicjatorką postawienia w Zduńskiej Woli pomników ofiarom Smoleńska i Żołnierzy Niezłomnych. Organizowała też wystawy i uroczystości niepodległościowe. Przy projekcjach filmów patriotycznych znowu walczyła z władzami, by wpuścili do szkół. Chodziła na spotkania historyczne z młodzieżą, bo przecież trzeba opowiedzieć, jak było naprawdę. - Słuchali i patrzyli jak na nierealną sytuację: jak można zostawić ludzi na skraju nędzy? Nikogo to nie obchodzi! Politycy przez 25 lat nic nie zrobili! Liczy się tylko obrona własnych koryt!

W 2005 roku przeszła na emeryturę. Dostaje 770 złotych - nie ma konta bankowego, emeryturę przynosi listonosz. - Nie mogę z tego opłacić świadczeń, wykupić lekarstw. Wstyd mi wobec synów. Pomagali w miarę możliwości, lecz w końcu starszy powiedział, że w mafijnym państwie nie może żyć i wyjechał, nawet nie wie gdzie. Młodszy nie ma pracy, spłaca kredyt, nieciekawa sytuacja. Sama zalegałam z opłatami, rosło zadłużenie. Sąd nakazał uregulowanie zaległości w ciągu tygodnia, łącznie: 22 500 złotych. Nie zaproponowano ugody, dostałam nakaz eksmisji. Przyszli nawet ludzie oglądać mieszkanie, ale przyjaciele zorganizowali zbiórkę i zostałam uratowana. Złożyłam teraz pismo w spółdzielni, bo z mojego wyliczenia wynika, że dług wynosi 3000 złotych. Płacę powolutku. Lecz gdy w sądzie powiedziano mi, że w tej sytuacji mogę założyć sprawę o alimenty własnym synom - to jakbym dostała w głowę. Sparaliżowało mi lewą stronę twarzy i niewyraźnie mówię, za co przepraszam pana redaktora.


Adam Gotner:

Padły strzały i on

On już nic nie powie, bo nie mówi. Ma kłopoty z pamięcią, nosi bransoletkę z nazwiskiem, gdyby się zgubił. Żona w jego imieniu wypowiada się niechętnie, bo nigdy tego nie robiła, jednak zrobi wyjątek. Żali się, że dopiero w grudniu rozdzwaniają się telefony, a żeby ktoś zadzwonił ot tak i zapytał, co słychać - nie ma co liczyć. A nawet gdyby zadzwonili, to o czym rozmawiać? - pyta. I utyskuje, że ludzie z dawnej opozycji zostali obłaskawieni przez władzę, ale ze starą „S" nie mają nic wspólnego. Zapożyczają do swoich życiorysów różne rzeczy, bo ich własne są puste. Co? „Proszę wybaczyć". - Najbardziej przykre jest to, że w dobrych czasach drzwi od mieszkania się nie zamykały, aż brakowało pieniędzy na kawę, ale gdy mąż ciężko zachorował - nie ma nikogo. Jakaś zaraza - mówi. Władze też przypominają sobie tylko z okazji rocznic, na co dzień nikt nie interesuje się losem Gotnera i jemu podobnych, nie ma żadnego wsparcia. Dlatego nie wierzył już w zadośćuczynienie i przestał walczyć.

Urodził się w Tomaszowie Mazowieckim, mieszkał w Gliwicach. Miał 17 lat, gdy po kłótni z ojcem uciekł z domu. Bardzo chciał zobaczyć morze i trafił do Gdyni. Żeby dostać pracę w stoczni, przerobił akt urodzenia. Wziął zaliczkę na urządzenie się w hotelu robotniczym, ale przyszło powołanie do wojska. Nie chciał jechać, jednak pod Jasną Górą poznał żonę i do Gdyni wrócili już razem. Ona zaczęła studia, on Technikum Budowy Okrętów dla pracujących. Starali się żyć po swojemu, od polityki stronili: nie brał udziału w strajkach ani wiecach. Ale 14 grudnia 1970 roku pojechał z kolegami do Gdańska, żeby zobaczyć protestujących robotników. Dzień później rozpoczął się strajk w Gdyni. „Kąpałeś się dzisiaj?" - zapytał ktoś. Nie zrozumiał, bo ciepła woda na kwaterze była raz w tygodniu. Myślał, że znowu śmierdzi gazem łzawiącym, ale kolega - już czysty, ogolony, ze świeżą bielizną - wyjaśnił, że jakby podczas manifestacji zostali postrzeleni, to „w szpitalu trzeba się jakoś prezentować". Poczuł dreszcz i poszedł pod
prysznic. Wieczorem słyszał charkot czołgów.

W czarny czwartek - po latach zostanie konsultantem filmu Antoniego Krauzego o tej tragedii - wstał przed piątą, by zdążyć do pracy. Na peronie Gdynia-Stocznia był już tłum, ciężko się oddychało, ale przeskoczył przez płot i wyszedł na ulicę. Nie usłyszał, że szczekaczki nawołują do odwrotu - szedł w stronę stoczniowej bramy. Ulicę blokowały czołgi z karabinami maszynowymi na wieżyczkach. Nagle strzał i seria z cekaemu. Był pewien, że to ślepaki. Próbował nawet kogoś podnieść, ręka odmówiła posłuszeństwa. Zatoczył się, ale biegł po ciałach i bruku we krwi. Nie czuł bólu, nie mógł oddychać, dławił się krwią. Upadł. To wszystko, co pamięta. W izbie przyjęć siedział wśród trupów, tracił i odzyskiwał przytomność. Lekarz mówił, że ma przestrzeloną tętnicę, ale jakoś nie umierał; wtedy się okazało, że to tylko żyła podobojczykowa. Wzięli go na salę operacyjną. Dostał sześć kul w płuca, stracił kilka litrów krwi. Kilka dni leżał nieprzytomny. Widział aniołki i nie chciał wracać, ale dzięki Bogu żyje. Choć jeszcze
po operacji lekarze nie dawali szans na przeżycie, nawet żonę wysyłali po trumnę do Kartuz, bo w Gdyni już się skończyły.

Zdarzył się jednak cud - przeżył. Choć długo pozostał nerwowy, krzyczał o byle co, każdy obcy wydawał mu się mundurowym, którego od razu chciał bić. Do domu wyszedł po dwóch miesiącach, ale wciąż nie wróżono mu długiego życia. Dostali maleńkie mieszkanie z odzysku, gdzie pierwsze tygodnie spędzili na podłodze, posłanie klecili z gazet i ubrań, bo mieli niewiele. Gotner powoli odzyskiwał życie, wrócił do nauki i pracy. Nic nie było już takie samo: współtworzył „S" w Stoczni Gdyńskiej, w 1980 roku brał udział w strajku. Niedługo przed 13 grudnia przeprowadzili się na drugą stronę miasta. Do starego domu przychodzili po niego kilka razy, ale szukali Stanisława, bo właściwie nazywał się Stanisław Adam, tylko używał drugiego imienia. Sąsiedzi powiedzieli wtedy, że takiego nie znają... Ukrywał się w różnych miejscach. U kogo? „Proszę wybaczyć". W pracy dostał wilczy bilet z zakazem zbliżania się do Stoczni Gdyńskiej na odległość mniejszą niż 500 metrów.

Mieli już dwoje dzieci, a on znowu podupadał na zdrowiu i załamał się psychicznie. Zamknął się w sobie, tragedią było patrzeć - wspomina żona. Obydwoje nie mają rodziny w Gdyni, więc trudno było utrzymać się na powierzchni, bo pracowała tylko ona. Czekała kilka miesięcy aż coś się zmieni, wreszcie postanowiła pójść do wojskowego namiestnika miasta. Opowiada, że wokół stali jacyś tacy w czarnych mundurach z giwerami, jakby była jakimś przestępcą. Prosił czekać. Przyszło jeszcze czterech generałów - tylko jeden w zielonym mundurze. Powiedziała im, co o tym wszystkim myśli: jej mąż dostał Brązowy i Srebrny Krzyż Zasługi, ale komu się w takim razie przyznaje ordery: chuliganom czy patriotom? Zaprosili Gotnera na drugi dzień. Pomyślała, że przecież jak przyjdzie, to nie wyjdzie, jednak w domu opowiedziała wszystko. Zrobił się granatowy na twarzy, nic nie powiedział. Ale poszedł. Dostał pracę: zamiatał liście na stadionie Arki Gdynia.

Po odwilży wrócił jeszcze do pracy w stoczni, bo wciąż byli tam ludzie, którzy go szanowali. Wypływał nawet w morze! Potem został radnym miasta Gdynia, przewodniczył komitetowi budowy dwóch pomników poległym stoczniowcom. Bywał w szkołach na spotkaniach z dziećmi, gdzie czuło się patriotyzm w sercach. Z nadzieją włączył się w budowę nowej Polski, ale rozczarowanie było jeszcze większe. Nie chciał się z tym identyfikować i dlatego jeszcze przed chorobą zrzekł się wszystkich funkcji, bo „przelana krew na niewiele się zdała". Miał rację? „Proszę wybaczyć".


A Czesław Borowczyk, który musiał wyjechać do Szwecji pracować na czarno i po krzyż kawalerski przyleciał tanimi liniami? A Andrzej Rozpłochowski, który zwrócił prezydentowi odznaczenie, gdy nie ukarano sprawców stanu wojennego? A Ryszard Piekart, który kiedyś nawet dobrze zarabiał, ale po internowaniu i pobiciu ma nędzną emeryturę i mieszka w chałupie opalanej węglem? A Janusz Olewiński, który jest na rencie inwalidzkiej, choć w chwili zatrzymania był w pełni sprawnym 28-latkiem? Dzisiaj jako szef Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Internowanych i Represjonowanych piekli się, że bohaterowie - traktowani jak zło konieczne - stali się ofiarami. Mozolnie zbiera więc podobne przypadki, by jakoś im pomóc. Również Stowarzyszenie Wolnego Słowa, skupiające twórców drugiego obiegu - autorów, drukarzy, kolporterów, zna wielu takich, którym godność nie pozwala na wyciąganie ręki po pieniądze, choć od państwa dostają grosze. Mówią, że „inni mają mniej i są bardziej potrzebujący", więc oni „jakoś sobie poradzą".

I to jest prawdziwa Solidarność.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (4)
Zobacz także