Nie ma zgody na szantaż
Nie wolno wymuszać ani grozić. Te sprawy trzeba cierpliwie wyjaśniać bez stawiania ekstremalnych żądań - mówił "Gościowi Niedzielnemu" o sprawie niemieckich roszczeń
prof. Władysław Bartoszewski.
Gość Niedzielny:Jak Pan odnosi się do roszczeń Niemców w sprawie zwrotu niemieckich dóbr kultury, pozostałych w Polsce po II wojnie światowej?
Władysław Bartoszewski: Te sprawy trzeba cierpliwie wyjaśniać, na zasadzie znalezienia polubownego wyjścia, bez stawiania ekstremalnych żądań. Nie mówię w kontekście prawnym, bo nie jestem prawnikiem. Mówię o kontekście historycznym i moralnym. Jest wyjście o charakterze globalnym, ale wymaga to cierpliwości i dobrej woli z obu stron. A jest to możliwe, bo w obu krajach są rządy kierowane przez chrześcijan i byłoby to dobrym sygnałem, że chrześcijańscy politycy umieją znaleźć konsensus.
Ustawa z 1946 roku, powstała w wyniku ustaleń między mocarstwami sojuszniczymi, mówiła, że dobra kultury niemieckiej, pozostałe u nas po wojnie, należą do Polski. W świetle tych ustaleń Niemcy chyba nie mają prawa podnosić takich roszczeń. Ale może w tym wypadku trzeba wziąć pod uwagę, że ustawę podpisywano w zupełnie innym od dzisiejszego kontekście historycznym i geopolitycznym?
– O to trzeba by zapytać prawników. Wtedy Niemcy nie istniały jako państwo, ale były strefy okupacyjne. W tej chwili Polska i Niemcy są razem w Unii, są sojusznikami w NATO. Można zastanowić się nad różnymi sprawami, ale nie wymuszać ani grozić, bo w moim przekonaniu żadnych podstaw do gróźb ani do powoływania się na jakieś normy prawne w konwencji, które były podpisywane zanim zrodził się hitleryzm, w ogóle nie ma.
Myśli Pan, że Niemcy mogą tę sprawę potraktować jako kartę przetargową w sporze o przeszłość?
– Ja całkowicie odrzucam nastawienie szantażowe, czyli wymuszanie czegoś za cenę czegoś innego. Musi być otwarta dobra wola dla zrozumienia problemu. My mamy nasze problemy, które formułuje ambasador Kowalski w imieniu MSZ. I to nie jest wymysł obecnego rządu, bo ten sam Wojciech Kowalski zajmował się tymi samymi sprawami przy pięciu poprzednich rządach III RP. On ma pewną ciągłość doświadczeń. I wie o różnych stadiach rozmów z Niemcami. Ale rzeczywiście, podobno od dwóch lat rozmowy zostały w pełni przerwane. Podobno – ja akt nie mam w rękach, odkąd przestałem być ministrem. Mogę tylko tyle powiedzieć, że przy ostatnim poprzednim rządzie chrześcijańskim Jerzego Buzka były pewne próby z inicjatywy polskiej, żeby znaleźć formę rozwiązania tych rzeczy. Niestety, Niemcy tej propozycji nie podchwycili. Tyle mogę powiedzieć, reszta jest tajemnicą służbową.
Minister Anna Fotyga powiedziała, że Niemcy oczekują od nas jakiegoś gestu i że jest to postawa roszczeń silniejszego wobec słabszego. Ma Pan też takie wrażenie?
– Nie wiem. Natomiast przeczytałem w ostatnim numerze bynajmniej niechrześcijańskiego i nierządowego tygodnika „Der Spiegel”, czytanego przez kilka milionów czytelników, że Niemcy stosują nierówną miarę, jeśli chodzi o dobra kultury, które znajdują się w USA, we Francji i w Polsce.
I porównanie wypada na niekorzyść Polski…
– Tak jest. To napisało niemieckie, bardzo poczytne pismo, bynajmniej niezwiązane z rządem niemieckim…
…i niekoniecznie przychylne Polsce…
– …niekoniecznie nam przychylne, ale też niebędące oficjalnym wyrazicielem stanowiska rządu pani Merkel. Wiem tylko jedno: między krajami, które są sprzymierzeńcami, nie może funkcjonować model wymuszeń.
Zna Pan dobrze Niemców. Czy tego typu roszczenia trafiają w oczekiwania przeciętnego obywatela niemieckiego? Czy przemawia do nich taki roszczeniowy język?
– Oczywiście, że przemawia, bo to jest robione bardzo sprytnie i inteligentnie. Cała prasa niemiecka podniosła tę sprawę nagle kilkanaście dni temu. Ja tę prasę czytam codziennie. A my nie mamy dobrej koniunktury w świecie, ale ona nie jest spowodowana sprawą dóbr kultury. A ponieważ nie mamy dobrej koniunktury, bywają takie pomysły, żeby to wykorzystać dla formułowania różnego rodzaju roszczeń. Bo jesteśmy w tej chwili słabi. A mogliśmy być mocniejsi.
Rozmawiał Jacek Dziedzina