Nanga Parbat - "Góra Zabójca". "Nikt nie zakłada, że coś mu się stanie"
Ryszard Pawłowski zdobył Nanga Parbat latem. Dwa razy próbował zimą. Raz spadła na niego lawina, łamiąc mu nogę. Nam opowiada, jak to jest zdobywać "górę-zabójcę".
Ryszard Pawłowski zdobył Nanga Parbat w sierpniu 1993 roku. Potem, dwukrotnie, był na zimowych wyprawach. Jedna z nich skończyła się wypadkiem. - Schodziłem w czasie załamania pogody i w kuluarze Kinshofera zeszła lawina seraków [wielotonowa bryła lodu tworząca się w wyniku pękania lodowca - przyp. red.] i kamieni, i jeden z nich, olbrzymi, uderzył mnie w nogi - wspomina Pawłowski. - Leciałem 100 metrów w dół, miałem otwarte złamanie, ale gdybym wyżej dostał tymi kamieniami, to by mnie zabiły. A tak, to tylko podcięły mnie.
Na wysokości ponad 5000 metrów lekarz wyprawy wyciągał mu kawałki zmiażdżonej kości i zszywał nogę. Zniesiono go na prowizorycznych noszach, a potem jeszcze przez 5 dni czekał na helikopter, który przez trudne warunki nie mógł dolecieć. - Wielu ludzi pyta mnie czy kolegów, czy warto podejmować ryzyko? – mówi. - Ale ta nasza pasja, determinacja jest o wiele większa niż instynkt samozachowawczy, który sugerowałby, żeby się nie narażać. Ktoś, kto ma doświadczenie, wie, że góry często są nieprzewidywalne i nawet mając dobrą technikę, przygotowanie, pewnych rzeczy nie przewidzimy. I to właśnie przez tę nieprzewidywalność góry są tak atrakcyjne. Choć zawsze trzeba mieć w głowie plan B.
Nanga Parbat nazywana jest "Górą Zabójcą". Głównie dlatego, że zanim została zdobyta przez Hermanna Buhla, zginęło na niej w lawinach wielu himalaistów i tragarzy wysokościowych. Pawłowski na Nanga Parbat wchodził drogą Kinshofera, którą najczęściej zdobywa się tę górę. – Jak tam jest? – zastanawia się himalaista. - Jest stromy kuluar, a potem tzw. komin Kinshofera, gdzie powieszone są drabiny. Pierwszy obóz, tzw. "orle gniazdo" znajduje się na wysokości 6100 metrów.
Orle gniazdo, bo to miejsce, które przypomina balkon skalny, otoczony stromym urwiskiem. Obozy zazwyczaj są trzy. Drugi i trzeci na wysokości około 6900 metrów i 7400. - Na początku, kiedy człowiek nie jest jeszcze zaaklimatyzowany, pokonuje się odcinki nie dłuższe niż 500 metrów, ale potem można za jednym zamachem 2 lub nawet 3 obozy pokonać, wchodząc po 1000 metrów, albo nawet 1500 – wyjaśnia Pawłowski - Ale trzeba mieć wstępną aklimatyzację, czyli organizm musi być przygotowany do tej zmniejszonej ilości tlenu, żeby głowa nie bolała, żeby nie było problemów z zaśnięciem i myśleniem. Żeby na szczyt wchodzić, kiedy jest się zaaklimatyzowanym i przy dodatkowym wysiłku i pokonaniu wysokości, dokonywać tej ostatniej mobilizacji w pełni sił, żeby zejść w bezpieczne miejsce. Przez to czasem górę zdobywa się 2 miesiące, a czasem w 2 tygodnie gdy pogoda jest dobra, a ludzie dobrze się czują.
Zimą temperatury w bazie pod Nanga Parbat dochodzą do -20 stopni nocą. Wyżej jest jeszcze zimniej. -30, ale gdy wieje, temperatura odczuwalna to nawet -50, -60 stopni Celsjusza. - Sama temperatura to nie jest największy problem – mówi Pawłowski. - Jak jest -30 i nie wieje, to przy obecnej technologii, czyli dobrych kombinezonach, rękawicach, a nawet podgrzewanych wkładkach do butów, dużo łatwiej jest zapanować nad tym odczuwaniem zimna. Najgorszy jest silny wiatr i złe warunki pogodowe, gdy pada dużo śniegu, są trudności z poruszaniem się i zagrożenie lawinowe. To jest bardzo niebezpieczne - dodaje.
Te niebezpieczeństwa powodują, że niektórzy zostają na górze na zawsze, choć na Nanga Parbat Ryszard Pawłowski nie widział żadnych ciał. Co innego na Mount Everest. - No cóż, zginęli, nie było jak sprowadzić ciał, bo taka akcja bardzo dużo kosztuje - opowiada.- To nie jest przyjemny widok, ale tam na górze to jest normalność i nie jest to coś, co zaskakuje. Po prostu wiemy, że możemy spotkać w tym, czy w tamtym miejscu ciała. Mnie to nigdy nie odstraszało. Jeśli kogoś można pogrzebać w szczelinie, to się to robi, ale nie zawsze są takie możliwości, bo na przykład ciało jest wmarznięte w lód i trzeba by je było wykuwać, a pojedynczy człowiek nie jest w stanie tego zrobić.
Kiedy Ryszard Pawłowski wyjeżdżał na kolejną wyprawę w góry, nigdy nie żegnał się w szczególny sposób z rodziną. Wierzył we własne umiejętności, ale też myśl o bliskich stopowała go przed przekraczaniem niebezpiecznych granic. - Z wiekiem stawałem się coraz bardziej zachowawczy – podsumowuje. – Procentowało też doświadczenie zdobyte na wcześniejszych wyjazdach. Poza tym nikt nie zakłada, że coś mu się stanie. Każdy myśli, że ma kontrolę nad tym, co się dzieje. Ja też tak zawsze myślałem, mimo że wokół mnie zdarzały się różne historie. Inaczej takie wyprawy nie miałyby sensu i tylko samobójcy wyjeżdżaliby w góry.