"Na rozkaz zabijano niemowlęta, inwalidów i zakonnice"
Wywiad z Eirkiem Veumem, autorem kontrowersyjnej norweskiej książki "Ci, którzy upadli".
20.08.2009 | aktual.: 20.08.2009 16:41
Sylwia Skorstad: Kiedy profesor Jan Gross wydał w Polsce książkę "Sąsiedzi" mówiącą o niechlubnej roli Polaków w mordzie Żydów w miejscowości Jedwabne, pod jego adresem padło wiele słów krytyki. Nie obawiasz się, że ciebie spotka to samo w Norwegii? Ktoś może powiedzieć: "panie Veum, napisz pan lepiej powieść o bohaterze wojennym Maxie Manusie, zamiast rozgrzebywać stare rany".
Eirk Veum: - Jak dotąd nikt mnie zdrajcą narodu nie nazwał, choć pojawiają się głosy, że o mało chwalebnych kartach historii lepiej zapomnieć. W Norwegii lubimy myśleć o bohaterskim Manusie, zatapianiu niemieckich okrętów przez członków norweskiego ruchu oporu, a milczymy o setkach żołnierzy, którzy walczyli w szeregach SS. Jakbyśmy nie chcieli wiedzieć, jak było naprawdę. Po wojnie nazwaliśmy tych żołnierzy zbrodniarzami wojennymi i zdrajcami, ale nikt nie był zainteresowany sprawdzeniem, jaką naprawdę odegrali rolę w historii. Dopiero niedawno w Norwegii powstała grupa finansowana ze środków publicznych, której zadaniem jest zbadanie tych spraw. Minęło ponad 60 lat, świadkowie wojennych wydarzeń nie będą żyli wiecznie, zatem uważam, że powinniśmy za tę trudną pracę zabrać się już dawno temu.
Wracając do twojego pytania – od publikacji książki odbyłem kilka spotkań i dostałem wiele listów, między innymi od historyków. Niektórzy uważają, że szargam pamięć bohaterów i piszę o sprawach, które należy zapomnieć. Ja wierzę, że trzeba ukazywać nawet wstydliwe strony historii. Jestem przekonany, że społeczeństwo norweskie jest gotowe na trudne prawdy i otwarte na rzeczową dyskusję o przeszłości.
Norweska prasa poświęciła dużo miejsca historii czterech młodych Norwegów, którzy brali udział w pacyfikowaniu Powstania Warszawskiego. To odkrycie było bulwersujące również dla ciebie. Dlaczego akurat te fakty zostały uznane za najbardziej wstrząsające w twojej książce?
- Bo nikt o tym wcześniej w Norwegii nie mówił. To, co się działo latem 1944 w Warszawie, to jedna z najokrutniejszych, najpodlejszych kart w historii II wojny światowej. Na rozkaz zabijano niemowlęta, inwalidów, zakonnice, gwałcono kobiety. To była prawdziwa rzeź ludności cywilnej, zwykłych ludzi, którzy pragnęli tylko wolności. Zrozum, jakim szokiem jest dla nas uświadomienie sobie, że jakiś Norweg przyłożył rękę do tej zbrodni! Lubimy widzieć siebie jako obrońców słabszych, ludzi spokojnych i brzydzących się przemocą. Wierzymy, że tylko niemieccy naziści mogli się posunąć do czegoś takiego. Mówimy: "to oni, nie my, Norwegowie nie są zdolni do takiego okrucieństwa". Prawda jest niestety bardziej brutalna.
Ci czterej żołnierze byli bardzo młodzi. Czy od siedemnastolatka można wymagać, by podejmował właściwe wybory życiowe? Myślisz, że my, żyjący dzisiaj w demokratycznych krajach, mając dostęp do wolnych mediów, mamy prawo ich oceniać?
- W mojej książce czytelnicy nie znajdą ocen, tylko fakty. Po pierwsze chcę wyjaśnić, że wiemy na pewno, iż tych czterech żołnierzy zginęło, co nie znaczy, że to pełna lista Norwegów zaangażowanych w pacyfikację Powstania Warszawskiego. Prawdopodobnie w sumie było ich kilkunastu. Trzeba też wiedzieć, że nie zgłosili się na ochotnika do walki z polskimi powstańcami. Zostali oddelegowani do walczącej Warszawy z Poczdamu wraz ze swoim oddziałem SS. Nie znamy ich dokładnej roli, ale warto sobie zdawać sprawę, że każdy żołnierz SS był szkolony do walki, nawet jeśli pełnił służbę w zabezpieczeniu medycznym. Poza tym, jeśli chcemy oceniać tamtych żołnierzy, powinniśmy mieć świadomość, iż żaden nie mógł ot tak odmówić wykonania rozkazu, bo zostałby rozstrzelany. Ani ich nie usprawiedliwiam, ani nie osądzam. Wierzę, że to ważne, by powiedzieć, iż tacy żołnierze też istnieli.
Norweska prasa poświęciła poruszonym przez ciebie problemom dużo miejsca, sprawa wywołała też duże zainteresowanie w Polsce. Jak myślisz, dlaczego? To wszystko zdarzyło się przecież lata temu…
- Ukrywanie rzeczy bolesnych świata lepszym nie czyni. Są ludzie, którzy uważają, że gdy czegoś nie wiemy, to nas nie boli. Nie zgadzam się z nimi. Boli tym bardziej, im skrzętniej ukrywamy prawdę. Pracując nad książką przeprowadziłem setki wywiadów z rodzinami poległych żołnierzy i weteranami wojny. Dla większości była to pierwsza okazja, by z kimkolwiek o tym porozmawiać. Wyobraź sobie, że pukam do drzwi do drzwi siostry żołnierza, którzy zginął z naszywką SS na mundurze i proszę o rozmowę. Kobieta zaczyna płakać, targają nią bardzo silne emocje. Nie dlatego, że nie chce pamiętać, ale dlatego, iż wreszcie może komuś powiedzieć swoją historię. Po wojnie nikt nie śmiał przyznać, że członek rodziny zginął w szeregach SS, by nie zyskać etykietki zdrajcy. Skoro tyle ludzi chce wciąż o tym czytać, to tym bardziej dowodzi, że wszyscy mamy potrzebę mówienia prawdy i mówienia o prawdzie.
To musiała być bardzo trudna praca dla ciebie…
- I była. Pamiętam opowieść kobiety, której trzech braci tego samego dnia zginęło w Rosji walcząc po niemieckiej stronie. Jej matka nie przestawała płakać przez długie tygodnie. Bardzo ją bolało, że nie odwiedził jej pastor, by przynieść słowa pociechy, jakby jej ból nic nie znaczył, był czymś wstydliwym, jakby cierpiała mniej niż inne matki. Ten wstyd towarzyszył rodzinom poległych przez lata. Nie wolno było płakać po esesmanie, nie wolno go było kochać. Korzystając z archiwalnych dokumentów, mogłem opowiedzieć siostrze poległych o ostatnich godzinach życia jej braci. Jeden siedział nad zwłokami drugiego przez jakiś czas, a potem dźwigał jego ciało w inne miejsce, by nie zabrali go Rosjanie. Po 65 latach kobieta wreszcie mogła braci opłakać.
Jak sobie poradziłeś z historiami takiego kalibru? Powiedz mi, jak po odbyciu takiej wizyty można wrócić do domu, uśmiechnąć do rodziny i po prostu zacząć weekend?
- Mam czworo dzieci, w tym niemowlę. Uwierz mi, będąc ojcem dużej rodziny, nie można wrócić do domu i być nieszczęśliwym. Masz wrócić do równowagi i kropka, choćbyś nie wiem jak był przytłoczony pracą. Powiem ci jednak, że kiedy wracałem z wizyt u rodzin poległych do domu, to kłębiły mi się w głowie setki czarnych myśli.
Ile czasu zajęła ci praca nad książką?
- Mnie kilka lat, w tym rok samego pisania. Geir Brender, współautor książki, zbierał zdjęcia i dokumenty przez 22 lata. 600 fotografii poległych, setki stron z archiwów niemieckich i norweskich, pamiętniki żołnierzy, oficjalne raporty… Żeby ta książka powstała, trzeba było naprawdę tytanicznej pracy.
Wierzysz głęboko, że taka niewdzięczna historyczna praca ma sens?
- Tak. Wierzę, że na każde zdarzenie warto spojrzeć ze wszystkich możliwych stron. W powojennej Europie dużo się mówiło o złych Niemcach i wyłącznie o nich. Tak szybko zapomnieliśmy, że w szeregach SS walczyli Szwedzi, Belgowie, Holendrzy, Anglicy, Włosi, Rosjanie, nawet kilku Islandczyków. Łatwo jest zrzucić odpowiedzialność i powiedzieć: "oni", o wiele trudniej przyznać, że również "my". Nie przekreślam historii tysięcy bohaterów, chlubna część historii niczego nie traci. Wierzę jednak, że nie powinniśmy wyrywać z książek żadnych kartek tylko dlatego, że nie podoba się nam ich treść.
Z Trondheim dla polonia.wp.pl
Sylwia Skorstad