Na kampie dobre było żarcie
- Żeby nie zapeszyć, na całą dywizję nie mieliśmy ani jednej trumny, w obozach były tylko czarne worki – wspominają opolscy logistycy. – Za każdym razem, kiedy się „to” stawało, trzeba było zamawiać trumny z zewnątrz.
03.09.2004 | aktual.: 03.09.2004 07:44
Ostrzały, moździerze, noce w schronie - takie sceny opolscy żołnierze pamiętali dotąd z „Czterech pancernych”, bo mało który z nich był wcześniej na prawdziwej wojnie.
- Ale sytuacji, w których naprawdę się baliśmy było niewiele - mówi Marek (prosił o zachowanie anonimowości). – Nasza codzien-ność w Iraku przypominała bardziej pracę w delegacji, na eksporcie, niż udział w wojnie. Prawdziwym, codziennym problemem była tęsknota.
Micha na medal
Trudno namówić żołnierzy na rozmowę o Iraku. Kilku z nich godzi się opowiedzieć o misji zaznaczając, że nie mogą w szczegółach rozmawiać o zadaniach wojskowych.
Opolscy żołnierze mieszkają w Iraku w kilku obozach, najwięcej w Camp Charlie w Hilli. Na pytanie, co z obozowego życia wspominają najmilej, odpowiadają zgodnie:
- Michę! Żarcie!
- Byłem w kilku polskich hotelach, ale widocznie zbyt niskiej klasy, bo takiego wyboru smacznych dań nie mieli - wspomina Adam, opolski logistyk.
Podporucznik Krzysztof Antosz z 10 Opolskiej Brygady Logistycznej chwali pakistańskich kucharzy, którzy gotowali Polakom. Podaje zestaw dań przykładowego obiadu:
Kurczak pieczony, ryba, pizza – do wyboru. Do tego: ziemniaki, frytki lub ryż – też do wyboru. No i bukiety surówek, pomidory, oliwki, sałatka z tuńczyka. I jeszcze sosy, dressingi, wybór chłodnych napojów...
Niektórzy żołnierze stawali w kolejce do dań po kilka razy, tak im smakowało.
- Było kilku, który narzekali, że za dużo chemii w tym amerykańskim jedzeniu i że Amerykanie mają więcej od nas rodzajów pizzy i lodów do wyboru – mówi Marek. – Ale niezadowoleni w takim skupisku ludzi zawsze się znajdą.
Polak - Słowak, dwa bratanki
Opolscy żołnierze śpią na misji w budynkach po irackiej armii, kontenerach mieszalnych i namiotach. Wszędzie jest klimatyzacja, bez której nie dałoby się zasnąć.
- Zajmowaliśmy z kolegą jeden kontener – wspomina sierżant sztabowy Zbigniew Sawula z 1 brygady saperów z Brzegu. – Na oko jakieś 12 metrów kwadratowych - dwa łóżka, szafki, stół i dwa krzesła.
- Na ścianach zdjęcia rozebranych panienek? - pytamy.
- To się spotyka w Polsce – śmieje się Sawula. – W Iraku każdy miał zdjęcia najbliższych, żony, dzieci. Odległość jednak robi swoje. Przeciętny dzień na kampie rozpoczynała poranna higiena w kontenerach sanitarnych (woda dowożona cysternami), potem każdy żołnierz szedł w swoją stronę, do pracy. Jedni za biurka, inni do patroli.
Tuż po pracy wielu wykonywało sakramentalny telefon do rodziny (połączenie za darmo), pod wieczór zaczynało się życie towarzyskie.
- Wielu żołnierzy biegało, chodziło na siłownię, grało w siatkówkę – wspomina podporucznik Antosz. – Ale większość po pracy po prostu odpoczywała, oglądała filmy wideo przywiezione z Polski. Obozy, w których mieszkali opolanie były wielonarodowe, ale żołnierze rzadko się integrowali, każdy wolał spędzać czas we własnym towarzystwie.
- Poza Słowakami, z którymi się przyjaźniliśmy, praktycznie nie mieliśmy towarzyskich kontaktów z innymi nacjami – mówi sierżant Sawula.
Zdaniem opolskich żołnierzy, na irackich kampach nie sprawdziło się stare przysłowie o polsko-węgierskim braterstwie.
- Raczej unikaliśmy się, nie tylko ze względu na barierę językową – mówi Adam. – Węgrzy okazali się mało towarzyscy, poza tym zawsze miel najwięcej pretensji o sprzęt i zabezpieczenie, kiedy wyjeżdżali na patrole.
Byle nie za mur
Względny pokój kończył się wraz z koniecznością wyjazdu za bramę kampu. O tym, co dzieje się na ulicach irackich miast, żołnierze dowiadywali się od powracających z patroli kolegów, a jeszcze dokładniej... z telewizji.
Sierżant Sawula był poruszony, kiedy widział w „Wiadomościach” zdjęcia kolejnych ostrzelanych partoli. „Kurcze, przecież ja tą drogą wczoraj jechałem” – często powtarzał.
Takich sytuacji było dużo, bo Sawula miał wyjątkowo trudną misję - jeździł ciężarówką z bazy do bazy, z miasta do miasta, kilka razy do Kuwejtu tam i z powrotem.
- Taki wyjazd do Kuwejtu trwał cztery dni, po drodze spało się w samochodzie, albo w namiocie na pustyni – opowiada. – Stres był olbrzymi, bo mijaliśmy ostrzelane patrole, pobocza w wielu miejscach były zaminowane. Podczas jednego z wyjazdów dosłownie 100 metrów od nas ostrzelano Amerykanów.
Adam, który często wyjeżdżał poza obóz zauważył, jak po ujawnionych przypadkach torturowania irackich więźniów stopniowo zmieniało się nastawienie Irakijczyków do Polaków.
- Na początku misji było pozytywne, potem już bardziej nieufne – mówi. – Zauważyłem też prawidłowość, że najbardziej radykalni są młodzi Irakijczycy, tak na oko od 15 do 40 lat. Starsi mężczyźni traktowali nas zawsze dobrze, a irackie kobiety – zupełnie obojętnie.
- Na patrolach najbardziej mnie wnerwiało, że mamy gorsze samochody od Amerykanów – mówi Marek. – Że jak jadą dwa takie same patrole, to my mamy mniejsze szanse na przeżycie. Ostatnio, słyszałem, że Amerykanie mają nam dać ich wozy, Hummery. Lepiej późno niż wcale...
Trumny od jankesów
Pierwszy był major Kupczyk, ostatni starszy szeregowy Rusinek - trzynastu żołnierzy od początku misji wróciło do Polski w trumnach. Polskimi obozami wstrząsnęła też śmierć dziennikarzy: Waldemara Milewicza i Mounira Bouamrane...
Opolscy logistycy, którzy na co dzień zajmowali się dostarczaniem jedzenia i sprzętu wojskowego, składali wtedy zamówienia na trumny. - Może wynikało to z przesądu, ale na całą dywizję nie mieliśmy ani jednej trumny w zapasie – mówi Marek. – W obozach były tylko czarne worki z zamkiem błyskawicznym, takie, jakie pokazu-ją na amerykańskich filmach. Trumny trzeba było za każdym razem zamawiać, potem organizowało się ich transport do Polski.
Często o śmierci żołnierza w Iraku szybciej wiedzieli mieszkańcy Warszawy, niż nasi żołnierze z obozów w Hilli czy Karbali.
- O tragediach dowiadywaliśmy się najszybciej z internetu, śledząc polskie portale informacyjne – przyznaje podporucznik Antosz. – Najpóźniej przychodziły oficjalne informacje od dowód-ców. Każdy przeżywał śmierć naszych, ale nie powiedziałbym, że był to jakiś ogólny szok na kampie. Wszyscy byliśmy bardzo zajęci, takie tragedie odbierało się bardziej wewnętrznie. Wieczorem, przed spaniem człowieka nachodziły myśli, że to mógł być on.
- Wtedy też najbardziej grzały się telefony - wspomina Adam. – Każdy instynktownie chciał usłyszeć żonę czy matkę, zapewnić, że wszystko jest w porządku, że niebezpieczeństwo było daleko, że to nie ta ulica, nie ten obóz...
Do schronu!
Kampy, które były względnie bezpieczne podczas pierwszej zmiany, stały się w ostatnich miesiącach celem ataku irackich ekstremistów. Żołnierze drugiej zmiany irackiej misji wspominają częste nocne pobudki.
- Baliśmy się nie na żarty, choć czasem kończyło się na kilku zbłąkanych strzałach z moździerza – wspomina Marek. – Ale po każdym takim wybuchu trzeba było uciekać do schronu. W telewizji to może nie wygląda groźnie, ale być wyrwanym z łóżka nad ranem odgłosami ostrzału moździerzowego to nie jest przyjemne uczucie.
Podporucznik Antosz przeżył atak terrorystyczny na obóz Charlie. W budynku, gdzie spał, od wybuchu pospadały rzeczy z półek.
- To było w lutym – wspomina. – Zamachowcy mieli dwa samochody. Pierwszy zdetonowali w bramie obozu, by zrobić przejazd dla wielkiej cysterny, którą chcieli zdetonować w środku kampu. Na szczęście naszym wartownikom udało się zastrzelić terrorystów, a cysterna wybuchła tuż przy murze. Pomimo tego kilku żołnierzy zostało rannych, a w dużej części obozu wyleciały szyby. Okna oklejaliśmy potem taśmami i dyktą.
Przetrzymać Herkulesa
Najgorszy jest ostatni miesiąc misji, wtedy odlicza się każdy dzień do powrotu.
- Wtedy też najczęściej przychodzą czarne myśli – mówi Adam. – Tyle już się przetrzymało, za chwilę powrót, a tu jeszcze trzeba jechać w jednym patrolu...
Krzysztof Antosz wracał do Polski przez Kuwejt. - „Na kołach” – mówi. – Ostatnie dni to była droga przez pie-kło. Jechaliśmy w 60-stopniowym upale na przyczepach ciężarówek. Przy burtach worki z piaskiem, na środku ławki, a my topimy się na tych ławkach w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu.
Sierżant Sawula zapewnia, że nigdy nie zapomni powrotu do domu, bo wiązała się nim "atrakcja" lotu słynnym amerykańskim Herkulesem. Startowali z ostrzeliwanego bagdadzkiego lotniska.
- To było jedno z moich najgorszych przeżyć – wspomina. – Ze względu na niebezpieczeństwo nocnego ostrzału, pilot wyłączył wszystkie światła, bardzo ostro poderwał maszynę i niemal w pionie nabierał wysokości. Była tak wielka różnica ciśnienia, że wszystkim natychmiast pozatykało uszy, a potem chciało z bólu rozerwać głowy. Patrzyliśmy po sobie – z każdym działo się to samo.
Potem lotnisko we Wrocławiu, powitanie z rodziną. - To był styczeń – wspomina Sawula. - Już w samolocie zaczęliśmy się ubierać, każdy zakładał ciepłą bieliznę. Na lotnisku było minus 17 stopni. To był najprzyjemniejszy chłodek, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.
Choroba misyjna
Po podporucznika Antosza na lotnisko wyjechała żona Joanna. 3-letnia córeczka Paulina czekała u babci. Już była przygotowana, że wraca tato, odświętnie ubrana.
- Kiedy Krzysiek wszedł do pokoju, mała nie wiedziała jak zareagować, zaczęła podskakiwać w miejscu – opowiada Joanna Antosz. – Mąż wziął małą na ręce, a ona się w niego dosłownie wbiła. Siedzimy z Antoszami w ich przytulnym mieszkanku na opolskim osiedlu Dambonia. Na stole wędlina, jajka w majonezie, ogórki kiszone, czyli to, czego Krzysztofowi nie przyrządzali zdolni Pakistańczycy (polskie specjały przyjeżdżały do Iraku tylko w święta).
- Już po powrocie do Polski niektórzy zapadają na „chorobę misyjną” – opowiada Antosz. - Polega to na tym, że człowiek w swojej jednostce nie może sobie znaleźć miejsca, wszystko tutaj Polsce wydaje mu się mniej atrakcyjne, nudne, życie bez ciągłego dopływu adrenaliny traci sens. Wtedy taki żołnierz zaczyna się rozglądać za następną misją. Sierżant Sawula żartuje, że u niego w „temacie misji” występuje co najmniej stan podgorączkowy.
- Niektórym się wydaje, że chodzi tylko o pieniądze – mówi. – Ale to nieprawda, nie można się całe życie męczyć tylko dla kasy. Każdy chce w życiu robić coś ważnego, a na misji jest właśnie taka świadomość, że jest się potrzebnym, że bierze się udział w historycznym wydarzeniu. Tak było w Afganistanie, potem w Iraku. Teraz zdecydowałem, że znów lecę do Afganistanu i nie mogę obiecać żonie, że to będzie ostatni raz.
Krzysztof Zyzik