ŚwiatNa całym świecie nie ma czegoś tak polskiego

Na całym świecie nie ma czegoś tak polskiego

Londyn jest wielki, dosłownie i w przenośni. Ta sama prawidłowość dotyczy także londyńskiej Polonii. Jak wszystko, co wielkie, Polonia londyńska oprócz wielkich tradycji, wielkich inicjatyw i wielkich serc, obfituje też podobno w wielkie podziały, bo jak wiadomo na jednego Polaka statystycznie przypadają trzy różne poglądy i syndrom ten udzielić miał się też Londynowi. Na szczęście są tam ludzie i instytucje, którzy stają na głowie, żeby udowodnić, że w jedności siła. I że jeśli nie będziemy trzymali się razem, kto inny nas w końcu zacznie trzymać za przysłowiowe chabety - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Piotr Czerwiński

27.12.2011 | aktual.: 11.01.2012 10:41

Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. By się odchamić oraz ogólnie dla zwiedzenia kawałka świata poza Dundrum Shopping Centre, odwiedziłem niedawno stolicę Wielkiej Brytanii, na zaproszenie miejscowego „Dziennika Polskiego”, który zorganizował tam dla mnie wieczór autorski. Rzecz miała miejsce w legendarnym „POSK-u”, czyli Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, który był onegdaj bastionem tak zwanej powojennej vel starej emigracji i do dziś robi takie wrażenie, co zresztą uważam za bardzo pozytywne. Nawet jego budynek powstał za pieniądze tak zwanych andersowców i przed jego wejściem do dzisiaj stoi figura, opatrzona informacją, że jest to podarek dla wszystkich wolnych Polaków.

Pozwolę sobie porozwodzić się więcej na temat rzeczonego POSK-u, bo uznałem go za miejsce wyjątkowe: prawdopodobnie na całym świecie nie ma czegoś tak polskiego, jak POSK. W środku jak na starą emigrację przystało, mieści się Instytut Józefa Piłsudskiego, o wystroju automatycznie przenoszącym w czasy międzywojenne lub przynajmniej do szkolnych izb pamięci, które wielu z nas może pamiętać z dzieciństwa, o ile chodzili do szkoły. Na ścianach wiszą szable i mundury, i nawet meble w instytucie robią wrażenie, jakby jeszcze godzinę temu kręcił się przy nich marszałek Piłsudski. Stół zaś sprawia wrażenie, że marszałek jeszcze godzinę temu pił przy nim wódkę. Powiem szczerze, że warto zobaczyć takie miejsce, będąc emigrantem w obcym kraju, bo dopiero wtedy człowiek czuje, co to znaczy mieć za sobą tysiąc lat historii swojego narodu i jaka za tym stoi siła. By tej siły nabrać, można udać się w poziomie na przeciwległy kraniec budynku, gdzie kupiwszy „Elementarz” Falskiego w księgarni, tak jak ja, ewentualnie
„Międzynaród” Czerwińskiego, bo i to się zdarza, usiąść przy placku i herbacie z cytryną w polskiej kawiarni, która jest tak polska, że gdyby kogoś przeteleportować tam z Warszawy, uznałby, że nie ruszył się za granicę. Można też nawet ponarzekać na zapalenie oskrzeli i wymienić cenne doświadczenia z obsługą: chylę czoła zza morza dla tej pani, która objaśniła mi wszystko, co chciałem wiedzieć o leczeniu zapaleń, lecz zawsze bałem się zapytać. Dzięki Pani poczułem się jak w domu, nie kituję. A i herbaty z cytryną nie widziałem od roku pańskiego dwa tysiące cztery, circa about.

Pierogi, schabowego i zasmażaną kapustę można tez zamówić w restauracji polskiej na ostatnim piętrze; jest to jeden z ostatnich polskich lokali na świecie, włączając Polskę, wyposażonych w radiowęzeł, przez który wzywają wedle numeru zamówienia do odbioru swojego schaboszczaka. Najadłem się tam schaboszczaków za całe "Przebiegum życiae", kiedy dwa lata temu przyjechałem tam promować książkę o tym samym tytule. Na sali stawił się właściciel lokalu, który powiedział mi, że zawsze osobiście podejmował wszystkich ważnych gości w tym przybytku i ze mną nie będzie inaczej, bo rodzimą kulturę wspierać trzeba.

W podziemiu POSK-u mieści się klub o dość uniwersalnej nazwie Jazz Cafe, który jest równie uniwersalnym klubem z własną sceną, pianinem i pewnie całą masą innych ukrytych funkcji, których nie znam. Tam też, zapoznawszy się z miejscową drużyną poetów emigracyjnych, której wódz duchowy, Aleksy Wróbel, pomógł urządzić mój wieczór autorski i z własnej nieprzymuszonej woli podarował mi swoje wiersze. Nie zrewanżowałem się książką, gdyż jestem roztrzepanym byłym nihilistą i moja biedna głowa nie reaguje prawidłowo na utarte konwenanse, ale niech mi Pan wierzy, Panie Aleksy, naprawię ten nietakt wysyłkowo, w najbliższej przyszłości.

A piszę o tym całym POSK-u też i dlatego, że kiedy już siadłem na scenie i zacząłem wygłaszać zwyczajowe epistoły o swoich powieściach, ze szczególnym uwzględnieniem ostatniej, zobaczyłem że na sali siedzi stara emigracja: ludzie, dla których Polska w Polsce skończyła się 73 lata temu. Ludzie, którzy dali nogę po dwudziestym zjeździe Ka-Ce, jeśli tylko było można. Ludzie, którzy dali nogę w sześćdziesiątym ósmym i dla uniknięcia internowania trzynaście lat później. I wiecie co? Oni wszyscy mówili mi, że to się wszystko tak beznadziejnie cyklicznie powtarza. Wszystkie historie emigrantów są zawsze takie same, wszyscyśmy zwiali przed tą samą sitwą, wszystkich nas tak samo tu poniewierali, wszyscyśmy skazani na tęsknotę do kraju, którego już nie ma. Wszyscy mamy swoją Polskę, daleko od Polski, tak abstrakcyjną i nierealną, że można w nią już tylko uwierzyć... Bo mamy ją, jeśli nie w POSK-u, to we własnej głowie.

Przyszła i taka chwila, kiedy rozśmieszyłem ludzi, których wnukiem mógłbym być bez większego problemu, a synem to już na pewno. I którzy z premedytacją nie widzieli centrum Warszawy od czasu wyjazdu z Polski, czyli mniej więcej tak samo, jak ja, tylko że oni nie widzieli jej od czasów, gdy w kinie występował Eugeniusz Bodo. I wtedy przyszło mi do głowy, że my naprawdę mamy tu własną, przenośną Polskę, która istnieje w odosobnieniu od Polski nadwiślańskiej, która rządzi się własnymi prawami, ma własne media, własną tożsamość i własny świat. My tu, na tym cholernym uchodźstwie, naprawdę jesteśmy Polską Bis, tak jak się o nas mówi w publikatorach. My tu się zawsze zrozumiemy i zawsze zwąchamy, bo prawdopodobnie dopiero tutaj można docenić, że jest się Polakiem.

A jeśli chodzi o „młodych” i „nowych”, to też nie mają się w tej Anglii najgorzej: wyobraźcie sobie, że działa w Londynie radio o nazwie „PRL”, co paradoksalnie jest bardzo kreatywnym, choć prostym skrótem i znaczy zwyczajnie „Polskie Radio Londyn”. Tak, to prawda. My tu w tych stronach nadużywamy słowa „Polskie”, ale uwierzcie mi, to tylko dlatego, że mamy do niego szacunek, w przeciwieństwie do rodaków w ojczyźnie. Tak czy owak, wystąpiłem na antenie radia PRL.

O konfliktach nie napiszę, bo brzydzę się konfliktami. Miałem ich za dużo we warszawce, na każdym jej śmierdzącym rogu, żeby przenosić temat na coś tak delikatnego, jak obczyzna. Może kiedyś.

Natomiast wracając na ziemię, to w Dublinie życie płynie po staremu. Wiatr gnie drzewa do ziemi, a rodacy z Polski uważają, że złapali Boga za nogi.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com
Słownik wyrazów obco brzmiących:
Dundrum Shopping Centre: Galeria Mokotów, tylko że w Dundrum

Źródło artykułu:WP Wiadomości
polacylondynpierogi
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (31)