PolskaMyszka nie musi cierpieć

Myszka nie musi cierpieć

Spór o doświadczenia na zwierzętach to wojna, która zdaje się nie mieć końca. Wciąż płoną laboratoria, ludzie trafiają do więzień, a w imię świnek morskich z grobów znikają ludzkie zwłoki.

Myszka nie musi cierpieć
Źródło zdjęć: © PAP

17.08.2006 | aktual.: 24.08.2006 11:17

Listy z pogróżkami, koktajle Mołotowa, obraźliwe transparenty i graffiti na ścianach domu były przez ostatnich kilka lat chlebem powszednim Johna Halla i jego brata Christophera. Czym sobie na to zasłużyli? Prowadzili najstarszą w Wielkiej Brytanii farmę świnek morskich używanych do badań laboratoryjnych. Trzymali się długo. Poddali się dopiero, gdy z lokalnego cmentarza skradziono szczątki teściowej Christophera. Wkrótce dostali informację, że trumna wróci na miejsce dopiero po zamknięciu farmy. Bracia Hall mieli dosyć. W styczniu tego roku wycofali się z interesu. W kwietniu policja ujęła czworo szantażystów, a miesiąc później odnalazła skradzione zwłoki.

Okradanie grobów w imię dobra zwierząt to działanie niezwykle radykalne, ale aktywiści walczący o zaprzestanie testów nierzadko postępują zgodnie z zasadą "cel uświęca środki". Najostrzejsze formy przybierają protesty w Wielkiej Brytanii. Może dlatego, że właśnie tam tradycja działań na rzecz ochrony zwierząt jest najdłuższa. Na Wyspach zdarzały się już spalone laboratoria, zniszczone samochody i domy naukowców, groźby pod adresem ich rodzin. To między innymi przez nie wizyta na wydziałach zoologii, fizjologii czy farmacji brytyjskich uczelni przypomina odwiedziny w sztabie generalnym. Codziennością jest kontrola tożsamości, przepustki, prześwietlenie bagażu, bramki i wykrywacze metalu. O wejściu bez umówionego wcześniej spotkania można zapomnieć.

100 tysięcy substancji do zbadania

Doświadczeń na zwierzętach robi się coraz więcej - ogłosił właśnie brytyjski rząd. I to mimo protestów, prób zastraszania naukowców, a przede wszystkim mimo coraz częściej stosowanych metod alternatywnych, oszczędzających życie laboratoryjnych królików. Skąd ten wzrost? Po pierwsze, naukowcy dostają coraz lepsze obiekty badań. "Zwykłe" zwierzęta są zastępowane przez zmodyfikowane genetycznie, na przykład tak, by były podobne do chorych ludzi. Bardziej wartościowe wyniki badań nowej insuliny otrzyma się przecież, używając myszy z cukrzycą niż zdrowego gryzonia. A najwięcej (ponad połowę) doświadczeń na zwierzętach robi się właśnie na użytek medycyny.

Drugi powód - Europejczycy i Amerykanie z przerażeniem stwierdzili, że brakuje podstawowych danych o bezpieczeństwie chemikaliów obecnych w naszym życiu. Ilu? Drobnostka - w Unii doliczono się około 30 tysięcy, a w USA prawie trzy razy tylu. Szykuje się więc megatestowanie, bo wielu informacji nie uzyska się bez badań na zwierzętach. Liczną grupą eksperymentów są też analizy dla rolnictwa - badania pestycydów, herbicydów lub nawozów. Zbadanie pestycydu zajmuje kilka lat i wymaga użycia kilku tysięcy zwierząt różnych gatunków! Naukowcy muszą sprawdzić, jak i w jakim stopniu dana substancja przenika do organizmu, jak gromadzi się w poszczególnych narządach. Badają, czy nowy preparat zwiększa ryzyko nowotworów oraz czy wpływa na płodność i stan zdrowia przyszłych pokoleń.

Ale dla zwierzaków są i dobre wieści - testowanie kosmetyków czy środków czystości to już przeszłość. Takie doświadczenia to zaledwie około jednej setnej europejskich badań na zwierzętach. W UE od 2003 roku nie wolno sprzedawać kosmetyków, których składniki - lub końcowy produkt - były testowane na naszych braciach mniejszych. Wyjątek zrobiono tylko dla tych substancji, których nie można przebadać w żaden inny sposób. Ale tylko na sześć lat - potem nie będzie wyjątków.

Gatunkowy szowinizm

Nie ma powodu, by człowieka stawiać wyżej niż zwierzęta - twierdzi profesor Peter Singer, etyk i filozof z uniwersytetu w Princeton. Jego zdaniem w wielu przypadkach zwierzęta bardziej zasługują na życie niż niektórzy ludzie - upośledzone dzieci czy chorzy z rozgległymi uszkodzeniami mózgu.

Takie słowa to woda na młyn obrońców zwierząt, którzy uważają, że badania prowadzone dla dobra ludzi nie są wystarczającym uzasadnieniem dla cierpienia laboratoryjnych myszy i królików. Nic dziwnego, że Singer stał się guru ruchu wyzwolenia zwierząt, którego przedstawiciele brali udział w najbardziej radykalnych formach protestu. (Trochę wbrew woli samego Singera, który nie był zachwycony, że aktywiści dewastują groby rodzinne hodowców świnek, powołując się na jego przemyślenia).

- W Polsce do tematu podchodzi się spokojniej - powiedział "Przekrojowi" profesor Kazimierz Ziemnicki, przewodniczący Krajowej Komisji Etycznej do spraw Doświadczeń na Zwierzętach. - Ale i u nas kilka lat temu w Szczecinie doszło do oblania budynku uniwersytetu czerwoną farbą i napaści na rektora.

Protestujący nie ograniczają się jednak wyłącznie do argumentów etycznych i światopoglądowych. Twierdzą na przykład, że wyniki doświadczeń na zwierzętach niewiele nam dają, bo organizm myszy czy żaby zbyt się różni od ludzkiego. Ile to już razy po badaniach na gryzoniach obiecywano nam cudowny lek na raka? Ile razy po obiecujących testach na zwierzętach obwieszczano koniec epidemii otyłości? To prawda, mówią naukowcy, zwierzęta są inne niż człowiek, ale wiele procesów przebiega u nich w niezwykle podobny sposób. - Macie przecież metody alternatywne, nie musicie męczyć zwierząt! - ripostują aktywiści. Laboratoria bez zwierząt?

Już pod koniec lat 50 (oczywiście w Wielkiej Brytanii) zaproponowano wprowadzenie w testach na zwierzętach zasady trzech ,R": replacement (zastępowanie), reduction (ograniczenie) i refining (doskonalenie). Teraz stały się one złotym standardem. Ostatnie "R" oznacza takie poprawianie procedur, by zaoszczędzić zwierzętom cierpienia i stresu. I to nie tylko podczas samego eksperymentu - większość życia króliki i myszy spędzają przecież w klatkach i kojcach, a nie na laboratoryjnym stole.

Ograniczenie liczby użytych zwierząt można także osiągnąć prostymi sposobami, choćby planując doświadczenia inaczej niż zwykle. Przykład? Żeby wykonać badanie bezpieczeństwa jakiejś substancji wymagane przez OECD (Organizację Współpracy i Rozwoju), potrzeba zazwyczaj 430 zwierząt. Po zastosowaniu nowatorskich rozwiązań i innych procedur - tylko 86! Czasem wystarczą dobre badania literatury, by znaleźć potrzebne wyniki, czasem można połączyć kilka doświadczeń, oszczędzając w ten sposób kolejne szczury czy świnie.

No, ale największe pole do popisu mają naukowcy rozwijający replacement, czyli metody zastępujące testy na zwierzętach. Aby sprawdzić, czy badana substancja wywołuje gorączkę, nie musimy jej wstrzykiwać królikom. Już w latach 60 zaproponowano alternatywę - odkryto, że zamiast tego można zbadać, jak w kontakcie z badaną substancją zachowuje się płyn pełniący funkcję krwi w organizmie pewnego bezkręgowca (skrzypłocza). Można też uniknąć bolesnego testu Dreize'a sprawdzającego, czy dany związek powoduje podrażnienia. Zamiast zakraplać go królikom do oczu, można sprawdzać, jak reaguje delikatna błona oddzielająca białko od żółtka w kurzym jajku. Można też przekonać się, jak zachowują się hodowane w laboratorium komórki rogówki potraktowane badanym specyfikiem. I to właśnie hodowle in vitro komórek, tkanek, a w przyszłości może całych narządów są najczęściej wskazywane jako alternatywa dla testów na zwierzętach. Są już masowo stosowane na przykład do oceny toksyczności i mutagenności związków, zwłaszcza na
wcześniejszych etapach analiz. Rozwój nieinwazyjnych metod obrazowania (choćby rezonansu magnetycznego) to kolejny przyczynek do ograniczenia cierpienia zwierząt. Nie musimy już robić operacji, by dowiedzieć się, jak pracują poszczególne organy, a nawet mózg. - Kilkadziesiąt lat temu niektórzy naukowcy rzeczywiście prowadzili brutalne badania nad korą mózgową. Teraz nie ma już takiej potrzeby - mówi profesor Ziemnicki. - Dlatego drastyczne zdjęcia i filmy pokazujące testy na psach czy kotach, rozpowszechniane w Internecie lub na ulotkach, to manipulacja! - denerwuje się przewodniczący Krajowej Komisji Etycznej.

Mysz z komputera

Rozwój komputerów podsunął nam jeszcze jedno rozwiązanie - cyfrowe modelowanie procesów fizjologicznych i pracy narządów. Od skali mikro - reakcji cząstek chemicznych z "czujnikami" na komórkach - po bardziej spektakularne, jak wirtualne serce opracowane przez profesora Denisa Noble'a z Oksfordu. Na ekranie komputera można obserwować wierny model pracującego ludzkiego serca i śledzić przebieg zawału czy reakcję mięśnia na różne leki. - Przed nami jeszcze daleka droga - zastrzega się sam Noble. - Zawał wygląda naprawdę realistycznie, ale na razie udało nam się uwzględnić w modelu zaledwie około dwóch procent genów i białek biorących udział w tym procesie. A im więcej danych, tym trudniejsze obliczenia. W tej chwili obejrzenie kilku uderzeń wirtualnego serca wymaga około 30 godzin pracy komputerów.

- Nie wszystkiego można się z takich doświadczeń dowiedzieć - komentuje profesor Kazimierz Ziemnicki. - Wciąż nie ma alternatywy dla badań, w których trzeba sprawdzić reakcję całego organizmu, zależności między różnymi układami czy wpływ jakiegoś czynnika na kilka narządów jednocześnie. Na razie musimy korzystać ze zwierząt. Znam bardzo wiele osób robiących takie doświadczenia - mówi profesor Ziemnicki. Lubią zwierzęta, wielu z nich ma psa czy kota. Doświadczeń nie robią z sadyzmu, tylko z konieczności. Zanim naukowiec zabierze się do eksperymentów, musi spełnić wiele wymogów stawianych przez prawo. A to w Polsce jest wyjątkowo surowe, ostrzejsze nawet niż dyrektywy unijne. W zeszłym roku zezwolono u nas na użycie około 420 tysięcy zwierząt do badań naukowych i blisko 33 tysięcy do zajęć dydaktycznych (w Wielkiej Brytanii użyto w tym samym czasie 2,9 miliona zwierząt).

- Z naszej ustawy o doświadczeniach na zwierzętach bije przekonanie, że jeśli naukowcom da się możliwość robienia doświadczeń, to zaraz ją wykorzystają w jakimś złym celu. Więc lepiej zabronić wszystkiego - mówi z goryczą profesor Ziemnicki. Dyrektywa unijna dopuszcza na przykład możliwość używania do doświadczeń bezpańskich zwierząt, o ile przedmiotem badań są one same (a nie służą do testowania leków dla ludzi). Polskie prawo na to nie pozwala. Dlatego lokalna, a potem Krajowa Komisja Etyczna musiały odrzucić wniosek zoologów z Poznania, którzy chcieli zbadać populację dziko żyjących kotów, określić jej skład i pobrać próbki krwi, by poznać dręczące je pasożyty. To przecież ważne dla dobra tych zwierząt - ale niemożliwe do przeprowadzenia w zgodzie z naszym prawem. Na koniec prawdziwe kuriozum i zarazem ostrzeżenie dla miłośników złotych rybek - w świetle polskich ustaw hodowla rybek prowadzona dla celów dydaktycznych w szkolnym akwarium wymaga zezwolenia na prowadzenie doświadczeń na zwierzętach!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)