My, przygarbieni, wiemy
Nie pamięta, jak przez te ponad dwa miesiące była ubrana, gdzie się myła, spała i co jadła. – A tu na straganie takie wiśnie ładne. Kupujemy? Krwistoczerwone, dorodne, tak jak w tamtym sierpniu. Po 65 latach zatrzymujemy się przy Przemysłowej na Mokotowie, w miejscu, gdzie jako sanitariuszka stawiła się na rozkaz w Godzinie „W”.
Czekali tam już por. Leszek Tyszkiewicz i I Pułk Szwoleżerów, czyli dwa szwadrony chłopców. Nie pamięta też swoich ataków astmy, które potem wspominała jej kuzynka. Jak biegnąc z Siekierek na Mokotów, rzucała się na trawę i próbowała złapać oddech. Pamięta tylko dużą torbę sanitariuszki z bandażami i opatrunkami. Dziś wie, że to była jedna wielka adrenalina. Na początku czuła lęk, ale po kilku dniach zamknęła się w sobie. Wszystko widziała jak przez szybę. – Człowiek przyzwyczaja się do nieszczęścia, do bólu innych ludzi, do śmierci – wylicza.
Zamiast się schylić, wyprostowana jak struna szła pod ostrzałem okopami na Puławskiej. Kiedy się dowiedziała, że ojciec, pułkownik Remigiusz Grocholski, został ciężko ranny w brzuch, to tak jakby usłyszała, że wybrał się na kawę. Dochodzimy do tablicy z jego wizerunkiem przy ul. Puławskiej 103: „Tu w czasie okupacji i powstania warszawskiego kwaterował uczestnik wojny bolszewickiej, komendant organizacji dywersyjnej Wachlarz, organizator oddziału Brochwicz, dowódca pułku AK”. – Ojciec całe życie walczył – mówi Barbara. – Powtarzał, że na pierwszym miejscu jest Bóg, Ojczyzna, a potem rodzina. Ożenił się dopiero, kiedy Polska była wolna. Do powstania poszła czwórka jego dzieci. Oprócz Barbary, starszy o rok Mikołaj i młodsi – Remigian, ranny w pierwszych dniach, (wszyscy jego koledzy zginęli na Starówce), i Michał, który brał udział w ataku na Pęcice.
– Mama, która przyjeżdżała do stolicy z Lasek, gdzie została z najmłodszymi, kiedy raz zobaczyła, jak przynieśli popaloną dziewczynę z kręconymi włosami, myślała, że to ja – opowiada Barbara. – Kiedy znaleźli chłopaka z datą urodzenia jak Mikołaj, to serce jej stanęło, że to on. Ale wszyscy przeżyli. 1 sierpnia na Mokotów Barbara stawiła się z bratem Mikołajem, podchorążym. I z kuzynką Marią Grocholską. – Nasze matki były siostrami, a ojcowie braćmi, a że było nas dziesięcioro, nazywaliśmy ją „jedenasta ogoniasta”, bo nosiła blond warkocz – opowiada. Podczas wojny Marią opiekowali się rodzice Basi, bo jej matka trafiła do więzienia w Lublinie. Basia miała szalone, kręcone włosy. Z rosyjskiej piosenki o „Czupczyku Kuczarawy”, czyli o kimś z kręconymi włosami, wziął się jej podziemny pseudonim Kuczarawa. Marię, starszą o trzy lata, nazywali Marijką, Grażyną albo Kowalską. Mikołaja – Grabowskim albo Mikusiem. Przypominał ojca, jak on przystojny, 183 cm wzrostu.
Przemysłowa 1 sierpnia
Bardzo krótka ulica jak na stolicę. Maria ostatni raz była tu w Godzinie „W”. Nad jej białą głową falują wywieszone na domach biało-czerwone flagi. – Nie do poznania, wszystko nowe – powtarza. Tylko ziemia ta sama. Może nie do końca, bo teraz z ich krwią. Tego dnia było ciepławo. Ale Maria wzięła granatową wiatrówkę jednej z ciotek. – Chroniła mnie od ziąbu, a potem z więzienia w Lublinie przenosiłam pod jej podszewką listy koleżanek. To jedna z dwóch rzeczy, które zostały jej z tamtej Warszawy. Drugi jest klucz od mieszkania por. Leszka Tyszkiewicza przy Marszałkowskiej. – Wychodziłam z niego ostatnia i musiałam je zamknąć – mówi. – Mam go u siebie w Nowym Jorku. Myślałam, żeby go dać do muzeum, ale nie umiem się rozstać. Basia i Maria przyjechały na Przemysłową rikszą. Wcześniej mieszkały na Mokotowie przy Ikara, ale tej ulicy nie znały. Maria: – Kiedy dowiedziałam się, o której zaczyna się powstanie, wzięłam rower i pojechałam łapać Basię do Lasek. Od miesięcy byłyśmy sanitariuszkami, trzeba było wykonać
rozkaz. Po drodze spotkała wuja, płk. Remigiusza Grocholskiego. Pobłogosławił ją na drogę. W te pierwsze dni Mokotów przypominał kawałek wolnej Polski: biało-czerwone flagi, opaski na rękawach. Czuli się, jakby było po wojnie. Dopiero potem Niemcy zaczęli naciskać.
– Tu, na Przemysłowej, była tłocznia, wchodziło się w nią przez bramę – pamięta Mikołaj. – Najpierw poszedłem pomodlić się do kościoła Świętego Krzyża, potem na stadion Legii. Zamierzaliśmy zdobyć Dworkową, ale to były przesadne nadzieje.
Barbara: – Tu było pierwsze spotkanie z ostrzałem. Przyszedł porucznik i zapytał, która z nas na ochotnika pójdzie po rannych. Kuzynka była pierwsza, spóźniłam się o sekundę i byłam załamana. Odtąd zawsze starałam się zgłaszać pierwsza. Myśmy zawsze były z tyłu przy chłopcach, to oni byli ważni. Dlatego słucham opowieści brata, bo był na pierwszej linii frontu. Wydawało mi się, że choć tylko o rok starszy, jest dużo mądrzejszy i dojrzalszy.
Kiedy kończył się dzień, musieli przejść z Przemysłowej na Siekierki. Padał drobny deszcz, a oni szli, zasypiając.
Belgijska, trzeci dzień
Na końcu Belgijskiej znajdujemy tablicę: „Miejsce uświęcone krwią (…). Tu 3 sierpnia hitlerowcy rozstrzelali 23 Polaków”. – Myśmy wojskowi byli w lepszej sytuacji niż cywile, bo człowiek wiedział, o co mu chodzi – mówi Barbara. – Dla mnie to była walka o Polskę. Potem czytałam o straszliwych cierpieniach cywilów. Mieli pretensje do dowództwa, do powstańców, bo te biedaki nie wiedziały, co robić. Jak człowiek walczy, to mu wszystko jedno – zje, czy nie zje, wie, po co to robi. W Belgijską wchodziło się przez stosy trupów cywilów. Niemcy wrzucali do domów podpalone butelki z benzyną. Czuć było swąd spalonych ciał. Tu też przebiegał front: z lewej stacjonowali hitlerowcy, z prawej Polacy. Podczas bombardowań Niemcy bali się, że trafią swoich.
Raz Maria, wracając podwórkami ze szpitala ss. elżbietanek, zapamiętała widok chirurga wyjmującego pocisk z głowy rannego kolegi. – Trzymałyśmy latarki, krew bulgotała pod czaszką, a on szczypcami próbował coś wyłowić. Na podwórku leżał bardzo tęgi cywil po czterdziestce. – Miał udo wielkie jak u słonia i całe w kropki, bo obok trzasnął granatnik – opowiada.
Żyjącym całą noc podawały wodę. Jakiś czas potem Niemcy zbombardowali szpital elżbietanek. – Wynosiłyśmy chorego i nagle zaczęły ryczeć krowy – pamięta. Kazała koleżance schować się pod schody. Sama zrobiła z siebie dach nad rannym i nagle poczuła, że lecą na nią cegły. – Straciłam wtedy czucie w nodze. To było porażenie nerwu, myślałam: „jestem skończona”. * Muzyka Warszawy*
Któregoś dnia Mikołaj z kolegą na piętrze Belgijskiej znalazł fortepian. – Proszę sobie wyobrazić. Muś grał polskie szlagiery, a Niemcy odpowiadali swoimi – uśmiecha się. – To była taka rozmowa fortepianów. – Ludzie kochający muzykę spotykali się ponad tym, co się działo – uważa Barbara. Jednak to dźwięki pocisków i kul tworzyły melodię powstańczej stolicy. Kiedy niemieckie baterie dział bawarskich wystrzeliwały pociski na drugą stronę Wisły, słyszeli „ramtatatam”. Kiedyś po nalocie potwornie hałasujących sztukasów Basia z przerażeniem zobaczyła, jak składają się po kolei piętra zbombardowanych kamienic. Na Siekierkach widziała, jak pod ostrzałem łamie się owies, ale sanitariuszka Renia nawet nie schyliła głowy. Kiedyś, gdy po alarmie wróciła od rannych, na piętrze zastała koleżankę Wandę Tycner, spokojnie czytającą książkę. Odtąd nazywali ją „Pepanc”, czyli Przeciwpancerna.
Ale na wojnie trzeba choć raz pokłonić się kulom. Na Malczewskiego, kiedy wyszła odpocząć od rannych, usłyszała, jak zaczynają frunąć pociski. – Koło mnie siedzieli por. Zaczyk i koleżanka – pamięta. Raptem poczuła uderzenie. Pomyślała, że to koleżanka trąciła ją łokciem. Ale poczuła krew. Kiedy prowadzili ją do doktora, odsunęła rękę z oka, żeby sprawdzić, czy widzi. Wokół była ciemność, ale tylko dlatego, że byli w piwnicy… Okazało się, że to draśnięcie.
Mikołaj nauczył się biegać w ogniu. Był przecież podchorążym. Został ranny w nogę, kiedy pomagał kolegom w kanałach. – Pocisk z granatnika leci i rozpryskuje się na wszystkie strony – tłumaczy. – Jeśli ktoś ma szczęście, to pęka nad nim, nie w jego brzuchu. My, chłopcy, rzucaliśmy „gamonami”, po których zostaje dziura wielkości połowy domu. – Nieraz pytali, ilu Niemców zabiłem? Ale o tym się nie mówi – urywa.
Nie wszyscy podczas ostrzału zachowywali spokój. Kiedy Niemcy z Okęcia strzelali aż za Wisłę, koleżanka Basi, świetna sanitariuszka Maka Rodzińska, tak się bała, że za każdym razem wchodziła pod łóżko. W ostatnich dniach powstania zaraziła się szkarlatyną od chorych i umarła.
Sceny z pamięci
Któregoś z pierwszych dni rano Maria przeraziła się, bo wokół nie było nikogo znajomego. Pobiegła przez Puławską na Malczewskiego. – Tam pierwszy raz zobaczyłam trupa, jednego z naszych – mówi. – Miał niebieski kolor skóry, musiał długo leżeć. Obok było pełno zielonych liści, musiała tam być strzelanina. Kiedyś przy Malczewskiego z dwiema sanitariuszkami czuwały przy rannym. Nagle usłyszały stukot butów na suficie. To byli Niemcy. – Pamiętam, jak objęłyśmy się ramionami i cichutko zmówiłyśmy „Pod Twoją obronę”. Nagle zrobiło się cicho, poszli. To był jeden z wielu cudów. 15 sierpnia, podczas Mszy polowej, kiedy śpiewali „Boże, coś Polskę”, poczuła wzruszenie, które wraca do dziś. Basia przestraszyła się, kiedy wezwał ją porucznik. – Stanęłam na baczność, a tu widzę ojca, dowódcę naszego odcinka – opowiada. – Rzuciliśmy się sobie w ramiona. Chłopcy ze szwadronu zdobywali kartofle z pól poniżej Belgijskiej. Kiedyś przynieśli stosy jaj. A dziewczęta znalazły zupki w proszku. Pod koniec powstania zapamiętali
widok z górnego Mokotowa: ponad płonącymi domami i ogrodami stojące bezczynnie czołgi sowieckie. * Kanały, 14 godzin*
26 września wieczorem zeszli do kanałów na rogu Puławskiej i Belgijskiej. To kółko włazu widać do dziś w asfalcie – małe i niepokojące. Czekało ich 14 godzin trasy z Mokotowa do Śródmieścia. – Najgorsze, że co jakiś czas trzeba było stawać, bo prowadzący zatrzymywali się, żeby nie skręcić w ślepe odnogi, stale też Niemcy coś wrzucali – opowiada Barbara, która bała się, że pod ziemią złapie ją atak astmy. – No to szliśmy trochę i stop. Dziś ich drogę oznakowano pamiątkowymi tablicami. Nieopodal włazu widać upamiętniającą ich Pułk Szwoleżerów im. Józefa Piłsudskiego.
Najgorsze było podejście pod Aleje Ujazdowskie, trzeba było posuwać się na czworakach. Całkiem dobrze szło im się w kanałach w kształcie jajka, i w wysokich „burzowcach”. – W jednym było pełno wody ze wszystkim, co w niej mogło pływać, także szczurami – mówi Maria. – Ale one były przyjazne. W drodze dopadały ich halucynacje z braku powietrza i nadmiaru podziemnych gazów. Maria: – Nagle zobaczyłam schodki w górę i oświetlony pokój.
Pomagała idącemu za nią żołnierzowi nieść karabin i torbę aż do placu Trzech Krzyży. – Po wyjściu ktoś zaprowadził nas na piąte piętro kamienicy przy Ujazdowskich – śmieje się. – Stała tam cudowna stara szafa z ogromnym lustrem. Ale na to, co zobaczyłyśmy, ryknęłyśmy śmiechem. Wyglądałyśmy okropnie! Po zupie „plujce” z ziarnami zbóż pokotem padły na podłogę, żeby się przespać. Ale już wzywano ochotnika, który wróci do kanałów po dwie zawodowe pielęgniarki i lekarza. Znów pierwsza poderwała się Marijka. Basia przed włazem na Puławskiej spotkała Mikołaja. – Musimy się pożegnać. Uścisnął mnie i nakreślił krzyżyk na czole – wspomina. Spotkali się dopiero 10 lat później. Pamięta duszący zapach chloru z wody i klamry, po których się schodziło. – Obok mnie szedł ranny w rękę kolega Kleniewski. Po wojnie twierdził, że niósł mnie wtedy na rękach, a to ja go zachęcałam, żeby się na mnie wspierał. Człowiek nie wie, kto co z tych kanałów porządnie pamięta. Też dopadały ją zwidy – światło w górze, widok schodków. –
Chciałam tam pójść i palnęłam głową w ścianę – mówi. Kolegę Mikołaja – por. Zaczyka nazywali specjalistą od dziur. Wiercił dodatkowe wejścia do kanałów. – W okropny sposób zginął kolega Olek Starowiejski – smutnieje Mikołaj. – Upadł i przeszedł po nim tłum.
Po wojnie
Barbara Grocholska-Kurkowiak po wojnie zamieszkała w Zakopanem. 24 razy wygrywała zawody w narciarstwie zjazdowym. Do dziś zjeżdża z Kasprowego. Maria Grocholska-Wąsowska pracowała jako pielęgniarka w Oklahomie i Waszyngtonie. Teraz mieszka w Nowym Jorku. Mikołaj Grocholski był architektem w Stanach Zjednoczonych. Dziś mieszka w Nowym Jorku i marzy o powrocie do kraju. Maria: – Czuję się w Warszawie jak w domu. Ale to smutne miasto, wszędzie palą się znicze za bliskich, za kolegów. Mikołaj: – Czy potrzebna była bitwa pod Grunwaldem, pod Cecorą, wcześniejsze powstania? Historia to pokaże, albo nie. Barbara: – Ciągle myślę, czy można było połączyć nasze powstanie z powstaniem w getcie?
Barbarze w czasie opowieści błyszczą oczy. Płacze tylko raz, kiedy pytam, czego się boi. – Cierpienia dzieci i wnuków. Jedna z córek głupio mi zginęła, w wypadku samochodowym… – przerywa. I wspomina miłość swoich rodziców, która daje jej siły: – Do końca się kochali, nie wpadli w rutynę. Po obiedzie ojciec pytał mamę: „Basiu, pójdziesz ze mną do znajomych?”. Długie lata bała się wrócić do Warszawy. Że wszystko zacznie ją od nowa boleć. Stopniowo wracały do niej uśpione emocje. Niedawno napisała wiersz o powstaniu: „A my nie zginęliśmy (…) Stoimy naprzeciw młodych, ale to my, przygarbieni wiemy (…)”. – Co wiecie? – pytam.
– Co to jest wojna. Młodzi chcą nieść wolność na bagnetach. My wiemy, że trzeba inaczej.
Barbara Gruszka-Zych