PolskaMy, dzieci z Auschwitz

My, dzieci z Auschwitz

Bardziej od dymu zapamiętały łaźnię. I wstyd matki rozbieranej na ich oczach.

My, dzieci z Auschwitz
Źródło zdjęć: © AFP

24.01.2005 | aktual.: 24.01.2005 06:41

Nie lubią syren i ujadania psów. Niektórzy przed snem równiutko układają ubranie na krześle. Tak, by szybko je nałożyć. Albo nie wytrzymują zapachu przypalającego się mleka. Przypomina odór krematorium. Gdy pod koniec lat 60. mówiło się głośno o zagrożeniu ze strony „imperialistów RFN-owskich”, dziewczynka z Oświęcimia, wówczas już matka, schowała w apteczce truciznę. Dla siebie i dziecka.

Świadomość, że własnemu grozi tamto, była nie do zniesienia. Jeśli w ogóle dziewczynki z Auschwitz miały dzieci. W obozie kobietom podawano w jedzeniu coś, co zatrzymywało krwawienie. Dostawały i one, małe więźniarki. Bo w obozie nie było dzieci. Był numer. Po latach rodziły w wyniku cesarskiego cięcia. Dzieciom po Auschwitz został też senny koszmar: ktoś każe się rozebrać przed synem...

Stowarzyszenia skupiające dzieci obozów zaczęły powstawać niedawno, w latach 90. Członkowie wypowiadają się zdawkowo. Wiadomo tylko, że starsi, którzy w lagrach żyli na dorosłych warunkach, trochę licytowali się z dziećmi o cierpienie. 27 stycznia, w 60. rocznicę oswobodzenia Auschwitz, mali więźniowie Oświęcimia odwiedzą w Brzezince szkołę swojego imienia. Będą trzymać polskie proporczyki. Mają trochę żalu do Żydów, że chcą przywłaszczyć sobie obóz. Szukają słów, by opowiedzieć barwę rdzawego dymu i lepkiego błota, ciągnącego się aż po mały horyzont na wysokości esesmańskich butów.

Jadzia, numer 84876

Gdy na którymś ze spotkań Niemiec nie mógł uwierzyć, że polskie dzieci znalazły się w Auschwitz bez powodu – musiały chociaż uprawiać sabotaż – ktoś na sali powiedział: „Jadzia, wstań”. Wstała. 2,5-letni więzień z numerem 84876 i czerwonym „winklem”, który oznacza politycznego. Dzieci już wtedy nie tatuowano. Jadwiga Matysiak przechowała swój numer w białej kopercie.

Jadwigę Matysiak zatyka w piersi. Przystaje. Serce. Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie wyceniła to chore serce i rozbiegane oczy na 40 tys. zł odszkodowania. Pani Jadwiga sama nie wie, czy ten od zawsze rozbiegany wzrok jest skutkiem reagowania 2,5-letniego dziecka na komendy, czy kropel, które wpuszczano dzieciom, eksperymentując z barwami tęczówki. Jest nieduża. Syn już urósł wysoki. To rodzina ma w genach. W genach 2,5-letniej Jadzi chaos zrobił Oświęcim.

– Przywieźli wszystkich jednym transportem. Rodziców i czwórkę dzieci... – pani Jadwidze nakładają się obrazy. Własne na opowieści dorosłych. Kilka jest tylko jej. Na przykład jak więźniarka powiedziała Jadzi, że wyjdzie przez ten komin. Dziewczynka przykleiła się do matki: „Nie umiem chodzić po kominie”. Potem już Jadzi wydawało się naturalne, że ludzie wychodzą przez komin. I naturalne było, że jej dziecięcym obowiązkiem jest trzeć cegłę o cegłę. Ciągle tak tarła. Tym proszkiem robiło się fugi na obozowym placu. Żeby było ślicznie. Tylko wystać na apelu nie umiała. Gdy przed barakiem w listopadzie kucała w tej samej sukience, w której przywieźli ją w sierpniu, starsza siostra ciągnęła za rękaw. Pamiątką po obozie są sny koszmary. Zawsze na wysokości oczu dziecka: długie wyglansowane buty i pysk psa. Do dziś boi się dużych psów.

Gdy ojca i dwóch braci wywieźli z Oświęcimia w głąb Rzeszy, matka Jadzi zorientowała się, że jest w ciąży. Urodziła piąte dziecko podczas nalotów już w obozie w Berlinie. Ojciec nie dowiedział się nigdy. – Potem? Potem już nic nie było dziecinne – urywa. Dziecięcości może było tyle, że w szkole Jadzia nie przyznawała się do Oświęcimia. Przyznać, że się było jakimś więźniem?

Dziś patrzy na kilkuletnie wnuki. Nie chce myśleć, że to możliwe...

Kazio, numer 191469

W domu na warszawskim Żoliborzu z czarno-białego zdjęcia patrzy chłopczyk w białym marynarskim sweterku z oblamowaniem. Zrobione niedługo przed Oświęcimiem. Gdy wyszli z domu kolumną, Kazik, chłopak z fotografii, trzymał się ojca. Bo ojciec zawsze wszystko wiedział. Ojciec Kazikowi imponował. Matka i dwie siostry poszły w jedną stronę, Kazik z tatą w drugą. Jego opowieść przy kłębach gryzącego dymu zapamiętał na całe życie: „Mamusia może już jest tam”.

Kazimierz Kozłowski, elegancki pan, mówi wolno. Jakby bał się słuchać samego siebie. Dziś. Ale wtedy ta rozmowa o niebie chłopcu imponowała. Jak wtajemniczenie w świat dorosłych. Nawet to ostrzeżenie, że dla Niemców nie ma tu dzieci, bo wszystkich traktują równo. Był tylko jeden kilkuletni problem. Tuż przed Oświęcimiem Kazio miał operację wyrostka. Wyspowiadał się, ale nie zdążył przyjąć komunii świętej. Dręczyło go, co niebo powie na taką zaległość. Zanim ojca wywieźli do Dachau, wielu rzeczy zdążył nauczyć 11-latka w pasiastych spodniach przewiązanych prawie pod szyją. Na przykład że chleb trzeba gryźć długo. Tak długo, aż rozpuści się w ślinie. Pod koniec sierpnia 1944 r. tata zawiódł. Kazik nigdy więcej już go nie zobaczył.

Powoli stawał się „prawdziwym” więźniem. Zagospodarowanym. Razem z grupą chłopców został zatrudniony przy toczeniu pojazdów, zwanych rollwagen, które woziły sterty rzeczy z magazynu na rampę. Już znał ordynarne piosenki. Trzymał się ze Stasiem Plewką. Zawsze łączyli się po dwóch. W styczniu 1945 r., gdy Niemcy zaczynali zacierać po sobie ślady, Kazik szedł w marszu śmierci, pchając rollwagen po trupach. Mroźna zima. Gdy wózek podskakiwał wyżej, odgadywał, że to nie mógł być transport przed nim, ale „twardy”, czyli wcześniejszy, skoro trup zamarzł na kamień. Wyzwolenie zastało go w Mauthausen. Już był „muzułmaninem”. Potem Regensburg. Po dzieci przyjeżdżali rodzice. Po niego nie. Starszy pan każe wyłączyć dyktafon. Płacze.

W chwilach pośpiechu albo napięcia Kazimierza Kozłowskiego zawsze łapie ta nerwowa chrypka. Mówi o sobie: miękki. Wystarczy, że coś stuknie na ulicy. Tylko odporność na śmierć ma stuprocentową. Gdy raz zobaczył rozwleczone wnętrzności przejechanej przez tramwaj kobiety, choć ludzie mdleli, on tylko westchnął: był człowiek, są szczątki. Ciągle dzwoni telefon. Większość to też dzieci kacetu. Żyjący jakby w innym świecie. Wyznaczają spotkania okolicznościami z kalendarza sprzed 60 lat. Ale spotykają się od niedawna. Przez wiele lat słowo obóz nie chciało nikomu przejść przez gardło. Gdy ze Stasiem Plewką, kolegą z bloku, spotkali się niedługo po obozie, na ten temat nie było ani słowa. Kazimierz Kozłowski latami się nie stowarzyszał. Nie chciał sprzedawać martyrologii. Dla zysku można pisać bajki. Do dziś nie zostanie na noc bez chleba.

Elżunia, numer 85536

Kilkadziesiąt kartek wspomnień jest zapisanych maczkiem. Ale życia nie można opisać dzień po dniu. Na przykład tego, jak Elżbieta Sobczyńska, z domu Gremblicka, dostaje rozstroju, gdy spóźnia się tramwaj. Pada kapuśniaczek, a jej się wydaje, że zaraz ulica rozmoknie w tamto błoto. A może tramwaj nigdy nie przyjedzie?

Na ostatniej kartce napisała: „Opuściłam Oświęcim fizycznie 60 lat temu. Psychicznie tkwię w nim nadal. Mojemu synowi Pawłowi i jego dzieciom, a moim wnukom, wspomnienia te poświęcam”. Ta rozmowa dla starszej pani to jak rozebrać się do naga. Trudna. Pani Elżbieta, niespełna 10-letnia dziewczynka z Auschwitz, pamięta detale, nie nastrój. Pamięć poziomu jej ówczesnej wyobraźni to na przykład śliczne spódnicospodnie Niemek. I perfumy, które przetrwały w lisie mamy. Gdy szli na rampę, otuliła nim Elżunię przed odorem z komina. Inny dziecięcy kadr: Ela z bratem nie mogą się nadziwić, że w piętrzącej się stercie walizek są same nożyczki. Skąd tyle nożyczek w jednym miejscu? Zajrzeli też do bloku wypchanego damską bielizną. Ktoś powiedział: „Dzieci, tu nie można wchodzić”. Jeszcze wtedy Elżunia była spokojna. Miała matkę – gwarancję bezpieczeństwa.

Łaźnia. Najbardziej niezrozumiała lekcja dla dziecka. Nie mogła się pogodzić z koniecznością publicznego obnażenia. I nigdy wcześniej nie widziała nagiej matki. Jej matka. Jej świętość. Starała się nie patrzeć poniżej twarzy. Łaźnia to też pierwsza lekcja fizjologii. Tu Elżunia zobaczyła dorosłe procesy w ciele kobiety i tyle brzydoty starego, zdeformowanego otyłością ciała. Budziły zdziwienie, zainteresowanie i współczucie.

Warkocze. Wtedy przestała wierzyć w sprawiedliwość. Dostała histerii. W końcu Niemiec się zgodził: można nie obcinać. Pani Elżbieta jest mu za to wdzięczna do dziś. Przez te warkocze zrozumiała, że matka przestała być opoką. Elżunia szybko zdała sobie sprawę, że ona, matka, jest właściwie zagrożeniem, skoro niebezpiecznie było wykraść się do jej baraku, by choć na chwilę siąść na kolanach i poskarżyć się, że boli brzuch, że... Co powiedzą, jak zobaczą, że nie ma Eli na pryczy? Jej poczuciem bezpieczeństwa już był blok z 500 osieroconymi dziećmi. Apel. Ona dopiero po czwartej klasie, a tu, w sierpniu, w wakacje, trzeba zapamiętać taaaki numer. Skupiała się, żeby nie przegapić – 85536. Może przez ten numer wyrwana do odpowiedzi w szkole z emocji nie słyszała pytania. Nie mogła też czytać na głos i mówić przy klasie.

Gdy pod koniec lat 60. zobaczyła ogłoszenie w telewizji, że byłe dzieci obozu chcą się poznać, poszła na spotkanie. Niektóre twarze pamiętała z pryczy bloku dziecięcego 16a, gdzie któregoś dnia chudziutki mężczyzna w pasiaku namalował dzieciom na ścianie szkołę, drzewko i tornister. Z tornistra zwisała gąbka na sznurku. Po co dziecku gąbka w szkole? – zastanawiała się wtedy. U niej w klasie, jeszcze za okupacji, nikt nie nosił gąbki w tornistrze.

Już nigdy się nie dowie, jak brat, Leszek, przechował przez cały obóz zegarek taty. Zmarł w wieku 49 lat, gdy słowo obóz jeszcze było psychicznym tabu. Nigdy nie wrócił do równowagi.

Pod koniec ubiegłego roku zabrano Elżbiecie Sobczyńskiej i innym dzieciom obozów koncentracyjnych książeczki inwalidów wojennych. Rozdano nowe, z adnotacją: „Osoba represjonowana”. One, dzieci do 15. roku życia, są w historii precedensem. Obóz się im przytrafił, choć nie walczyły z bronią w ręku. Pozostając kombatantami, utraciły dziś status inwalidy wojennego.

Eulalia, numer 84628

Eulalia Rudak nie zostanie w domu bez ziemniaków. Może nie gotować tygodniami, ale muszą być ziemniaki. Nie gasi światła na noc, nie znosi czyjejś obecności za plecami i stoi na balkonie, gdy syn nie przyjeżdża na czas. Nie skończyła studiów. Ze strachu przed publicznym egzaminem. Wtedy nie wiedziała, że obozowe dzieci mogą iść na studia bez nich. Nie wie dlaczego, ale gdy po obozie poszła do szkoły, nie pamiętała żadnej wielkiej litery.

Obrazy z Oświęcimia, które nachodzą starszą panią, nie są dorosłe, choć człowiek dorósł. Pozostały 12-letnie. Gdy trafiła do Auschwitz, już nie miała matki. Zginęła na Pawiaku. Zaraz po niej 17-letniego brata zastrzelono w powstaniu warszawskim. Po powstaniu, w sierpniu 1944 r., przyjechała transportem do Oświęcimia i... zobaczyła na stosie „swoje” buciki. Widziała już takie w Warszawie na ulicy Chmielnej. Śliczne. Z grzebyczkiem. Musiały się podobać innemu dziecku. Sczepione razem i położone na samiutkiej górze. Były troszkę przymałe na Eulalię i cierpiała przez cały obóz. Zwłaszcza gdy nogi już podpuchły z głodu i buciki zostawały w lepkiej glinie. Ale z nich nie zrezygnowała. Cały obóz. To była jej 12-letnia dziecinada.

Słońce w Auschwitz. Eulalia zauważała je tylko wtedy, gdy piekła głowa pozacinana przy goleniu. Była zła na słońce, że jeszcze i ono... Niedawno zapytano panią Eulalię w ankiecie o największe wrażenie z obozu. Powiedziała: „Zachód słońca na tle gór”. Śmierć nie była wrażeniem. Była powszednia.

Potem zapuściła warkocze, ale odstawała od nastoletnich koleżanek. Na kolonie nie pojechała nigdy. Ze strachu przed byciem z tłumem w jednym pomieszczeniu. Na basen też nigdy nie poszła. Było jak wspólne chodzenie do kąpieli. Ludzie, gdzieś w tyle głowy pani Eulalii, zawsze są masą. Jak na tamtych apelach. Ze strachu przed masą nigdy nie pojedzie na wczasy.

Skojarzenia pojawiają się nagle, przyczajone w codzienności. Przywołane zapachem lizolu, środka, którego Niemcy używali do dezynfekcji. Pani Eulalia poprosiła gospodynię domu, by nie myła klatki schodowej czymś, co miało gdzieś w tle drapiącą nutę tamtego odoru. A może pani Eulalii tylko się wydaje? I scyzoryk. Parę dni temu kolega przyniósł jej breloczek. Zamarła. Takim scyzorykiem w Oświęcimiu, gdy już przejęła „funkcję” dorosłego, kroiła kromkę na mniejsze, żeby się zdawało, że dłużej je. Słowa „na funkcji” i „zorganizować życie” też pewnie zostały jej z tamtego, wchłoniętego przez dziecko, słownika. Jak wchłania się słowa z elementarza w pierwszej klasie.

Pięć lat temu Eulalia Rudak założyła Fundację Moje Wojenne Dzieciństwo. Publikuje dziecięce wspomnienia. Już zebrało się ich ponad 250. Każdy egzemplarz do rozdawnictwa. Ale trzeba się upominać w bibliotekach szkolnych, by odebrały swój. Temat dziecka zawsze chwyta. – Ale nie chwyta temat dziecka, które dziś jest dziadkiem – ucina.


– Bóg? – Był – zamyśla się dziecko Oświęcimia z bruzdami na twarzy. – Ale coś musiało się z nim stać.

Edyta Gietka

Poczułam się straszliwie opuszczona

Hanna Ulatowska, w Auschwitz 11-letnia dziewczynka, dziś profesor neurolingwistyki (nauka zajmująca się relacją języka i świadomości ludzkiej ze strukturą mózgu) na uniwersytecie w Dallas w Teksasie, która bada obozową traumę polskich dzieci, mówi: – Nie mogły uciec w świat wewnętrzny. Dzieci nie mają tej umiejętności. Przystosowywały się więc do świata, jaki był. Gdy pytam je po latach, czy większy wpływ na życie mają doświadczenia obozowe, czy ideały wyniesione z domu, wahają się. Zwłaszcza młodsze.

Hanna Ulatowska zapisała opowieści dzieci lagru po wielu latach od czasu obozu. Trauma w ich świadomości trwa do dziś. Oto fragmenty wspomnień:

– Przeżyłam najtragiczniejszy moment rozdzielenia z matką. Nawet po 28 latach każde rozdzielenie z nią jest dla mnie straszne.
– Poczułam się straszliwie opuszczona i wiedziałam, że matka nie będzie mogła mnie obronić.
– Po powrocie z obozu spotkałam moją matkę, ale wydawała mi się zupełnie inną osobą, więc przez długi czas mówiłam do niej pani.
– Scena matki ciągnącej wózek jakby była koniem. W strasznym mrozie. Nawet teraz wypełnia mnie smutkiem.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)