Muzułmańscy partyzanci opuszczają stolicę Republiki Środkowoafrykańskiej, ale to nie koniec wojny
Po dziesięciu miesiącach rządów i terroru muzułmańscy partyzanci z ugrupowania Seleka wynoszą się ze stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej, Bangi. To jednak jeszcze nie koniec wojny.
27.01.2014 | aktual.: 27.01.2014 17:06
Ze środkowoafrykańskiej stolicy wynieśli się przywódcy Seleki, którzy w marcu zeszłego roku, po kilkutygodniowym oblężeniu miasta, obalili panującego od 2003 r. prezydenta Francois Bozizego i sami ogłosili się nowymi władcami. Lider Seleki Michel Djotodia został pierwszym muzułmaninem na stanowisku prezydenta Republiki Środkowoafrykańskiej, jednego z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata.
Rządy muzułmanów, wywodzących się z zaniedbanej i prześladowanej północy kraju, na chrześcijańskim południu szybko przekształciły się w tyranię, bezprawie i grabieże. Pod koniec roku, gdy Republika Środkowoafrykańska stała się państwem upadłym, a trwające w nim pogromy zaczęły przeradzać się w wojnę religijną, w Bangi wylądowali francuscy spadochroniarze. Półtora tysiąca Francuzów oraz 4,5 tys. żołnierzy z bezradnych i bezczynnych dotąd afrykańskich wojsk pokojowych miało zaprowadzić pokój i porządek.
Zemsta chrześcijan
Jednak inwazja tylko nasiliła religijny konflikt. Widząc, że Francuzi rozbrajają muzułmańskich partyzantów, do kontrnatarcia przeszli chrześcijanie. Powoływali do życia własne zbrojne milicje nazywane "Anti-balaka, Anty-maczeta" i wraz z żołnierzami z dawnej armii rządowej Bozizego ruszyli na muzułmanów. Tylko w grudniu i tylko w Bangi w religijnych pogromach zginęło ponad tysiąc ludzi, a połowa ludności milionowego miasta straciła dach nad głową.
W styczniu Francuzi wymusili na swoich sojusznikach z Unii Europejskiej zgodę na podesłanie do Republiki Środkowoafrykańskiej dodatkowych 500 żołnierzy. Do końca miesiąca liczebność afrykańskich wojsk pokojowych ma wzrosnąć do 6 tysięcy.
Koniec Djotodii - koniec z muzułmanami?
Wspólnie ze sprzymierzonym Czadem, regionalnym żandarmem, Francja zmusiła Djotodię, by złożył urząd prezydenta i wyjechał do Beninu, gdzie ma rodzinę. Na nowego tymczasowego prezydenta wybrano panią burmistrz Bangi, Catherine Samba-Panzę. Ma sprawować władzę tylko do lutego 2015 r., kiedy wybrany zostanie nowy szef państwa.
Intronizacja chrześcijanki na prezydenta zachęciła stołecznych chrześcijan do nowych pogromów i akcji odwetowych wobec muzułmanach. Uzbrojone w maczety chrześcijańskie milicje mordują przypadkowych muzułmanów, grabią ich domy i sklepy, bezczeszczą meczety tak jak przez niemal cały ostatni rok muzułmanie grabili i palili ich domy i świątynie.
Przywódcy muzułmańskich oddziałów zbrojnych, którzy w Bangi znaleźli się w mniejszości i w coraz gorszej sytuacji wojskowej, w niedzielę nieoczekiwanie wyjechali z miasta. Peter Bouckaert z organizacji Human Rights Watch, a także przedstawiciele Czerwonego Krzyża na własne oczy widzieli, jak w złożonym z dwóch tuzinów pojazdów zbrojnym konwoju, eskortowanym przez żołnierzy z Czadu, przywódcy Seleki wyjechali z miasta na północ.
Groźba dżihadu
Nie wiadomo, czy partyzanci postanowili wycofać się jedynie na północ kraju, na swoje tereny, gdzie w 2012 r. rozpoczęli rebelię. Polscy bracia kapucyni, mający tam swoje misje, alarmują, że panuje tam całkowite bezkrólewie i chaos, dochodzi do religijnych pogromów. Także Amnesty International ostrzega, że wycofujący się na północ partyzanci Seleki mogą zemścić się na tamtejszych chrześcijanach, zebrać siły i - jeśli nie zostaną powstrzymani przez cudzoziemskie wojska z Europy i Afryki - ruszyć do nowego marszu na Bangi.
Jeszcze większe obawy zagranicznych obserwatorów budzi perspektywa, że partyzanci Seleki, wśród których jest wielu ochotników z Czadu i sudańskiego Darfuru (Darfurczycy walczą też w wojnie domowej w Sudanie Południowym), wycofają się aż do sąsiedniego Kamerunu, gdzie spotkają się z nigeryjskimi talibami z Boko Haram. Dżihadyści z Nigerii już od prawie dekady toczą wojnę na północy swego kraju, a przed obławami rządowego wojska uciekają przez granicę do Czadu i właśnie Kamerunu - kolejnego kraju Afryki, w którym władzę sprawują chrześcijanie z tamtejszego południa, a zamieszkujący północ muzułmanie, uskarżający się na biedę i prześladowania, coraz chętniej przysłuchują się wezwaniom dżihadystów do świętej wojny.
Partyzanci z Seleki nie są dżihadystami, a raczej zwyczajnymi rabusiami, ale w obozowiskach w kameruńskich górach Mandara czy lasach Gwoza mogą uznać się za mudżahedinów choćby po to, by zdobyć poparcie bojowników z Boko Haram, od dawna już zaprzyjaźnionych z innymi afrykańskimi talibami z Mali, Somalii, Algierii czy Libii. Gdyby udało im się zawrzeć z nimi przymierze ("seleka" w języku sango znaczy właśnie sojusz) i zwerbować ochotników na nową, wspólną wyprawę wojenną przeciwko chrześcijanom z Bangi i przybyłym im na pomoc "krzyżowcom" z Europy, w Republice Środkowoafrykańskiej wybuchłaby nowa wojna, a afrykańska kraina dżihadu, obejmująca już prawie cały Sahel, rozszerzyłaby się na kolejny kraj.
Wojciech Jagielski, PAP