Morskie Oko. Wozy z silnikiem elektrycznym mogą zastąpić konie
Tatrzański Park Narodowy testuje na trasie prowadzącej do Morskiego Oka wóz wspomagany silnikiem elektrycznym. I jednocześnie prowadzi walkę o odzyskanie dobrego imienia, nadszarpniętego przez dwa wydarzenia z poprzednich lat. Turyści z transportu konnego wciąż chcą korzystać, choć zdecydowania większość jest temu przeciwna.
03.09.2017 | aktual.: 03.09.2017 21:16
- Panie, to jest mafia. Z tym się nic nie zrobi, a powinno być zakazane - mówi mi turysta ze Zgierza. Emeryt, do Zakopanego przyjeżdża z żoną regularnie od ponad 40 lat. - Nogi już nie domagają, dlatego robimy krótki spacerek do Wodogrzmotów. Trasa jest krótka, to ledwie 2-3 km piechotą. A potem wracamy - ciągnie. To może do Morskiego Oka dojadą państwo końmi? - pytam. - Nigdy! - odpowiadają jednocześnie.
Turystów z takim podejściem można spotkać na trasie do Morskiego Oka mnóstwo. Ruch jest tam zresztą ogromny. W słoneczne dni z Palenicy Białczańskiej w drogę rusza blisko 10 tysięcy osób. Na parkingach wolnych miejsc nie ma już przed 8 rano, wędrowców dowożą też kursujące z Zakopanego busy. Te przyjeżdżają co 15 minut, w każdym jest 20-25 osób. Na trasę ciągną wszyscy - dorośli z dziećmi, także tymi w wózkach, młodzież, a nawet niepełnosprawni. Bo droga - poza tym, że ma blisko 9 km - jest łatwa. Większość wyłożona jest asfaltem, końcówka - kostką. W internecie można ją znaleźć nawet jako „trasę dla bobasa”. Skoro więc pokonać może ją praktycznie każdy, to dlaczego ludzie decydują się na przejazd końmi?
- Wie pan, to dla dziecka - wyjaśnia czekająca na fasiąg (pojazd konny) turystka z Małopolski. - Córeczka nigdy nie jechała konikiem i chce się przejechać - dodaje. To zazwyczaj główny powód, dla którego ludzie decydują się na przejażdżkę. Nie odstrasza ich cena - 50 zł za dorosłego i 50 zł za dziecko. Oczywiście w jedną stronę. - Czemu za syna tyle samo? - pyta jedna z matek wsiadających na wóz. - Pasażer jak pasażer - odpowiada fiakier (woźnica).
Turystów mijających fasiągi jest jednak zdecydowana większość. Podczas gdy 10 osób staje w kolejce do wozu, 100 kolejnych rusza na trasę pieszo. - Przyjeżdżam w góry, żeby chodzić, a nie wozić tyłek - odpowiada mi mężczyzna z Ostrołęki. Małżeństwo z Górnego Śląska, które na szlak wyrusza pieszo z dwójką małych dzieci, stwierdza z kolei: - Jeśli konie muszą tu gdzieś pracować, to niech jeżdżą dorożkami po Zakopanem. Krótkie odcinki, łagodne podjazdy. To zwierzęta przystosowane do pracy, ale wszystko rozbija się o to, w jakich warunkach spędzają dzień.
Te są zdecydowanie lepsze niż jeszcze kilka lub kilkanaście lat temu. Dawniej fiakrzy zabierali na fasiąg aż 30 osób, później 18. Teraz, po regulacjach w przepisach, na wóz może wejść jedynie 12 turystów. A do tego dochodzą regularne badania koni i długi odpoczynek między kolejnymi kursami. Mimo zmian, Tatrzański Park Narodowy, który zarządza transportem na trasie do Morskiego Oka, wciąż znajduje się pod ostrzałem za dwa wypadki sprzed kilku lat.
- Wszystko zaczęło się w 2009 roku, gdy na trasie padł koń Jordek. Padł oczywiście z przyczyn naturalnych (sekcja wykazała, że miał skręt jelit), ale w mediach przekazano, że został zamęczony. W 2014 roku był natomiast wypadek Jukona, który miał wrodzoną wadę serca, ale przekaz w telewizji mówił, że go zamęczono. I przez to pokutujemy do tej pory - mówi Łukasz Janczyk z TPN.
Swoje trzy grosze do medialnego szumu dorzuciły też organizacje walczące o likwidację transportu konnego w Tatrach. Przy drogach stanęły banery ze zdjęciami martwych koni, powstały fanpejdże na Facebooku. Spirala nienawiści nakręcała się sama. TPN musiał zacząć działać. Najpierw wprowadził spore regulacje w przepisach, a następnie zaczął testować meleksy. Ten pomysł nie wypalił, ale pojawił się kolejny - wóz elektryczny.
- To normalny wóz konny, który wygląda praktycznie tak samo jak te, które jeżdżą nad Morskie Oko, ale jest wspomagany silnikiem elektrycznym. Działa to tak, że wóz sam dobiera odpowiednią moc, potrzebną do zrównoważenia sił - wyjaśnia Janczyk. Przygotowała go firma Agregaty Polska. To prototyp. Ma już za sobą pierwsze testy na trasie, na dniach rozpocznie kolejne. Kursować będzie codziennie, w zmiennych warunkach, bo wiadomo już, że w upalne dni radzi sobie dobrze.
Od Janczyka słyszymy, że testy wozu potrwają do przyszłych wakacji. Nie wiadomo jednak, czy pojazd na stałe zagości na trasie, również dlatego, że według lekarzy weterynarii i hipologów, nie jest po prostu koniom potrzebny. - Przepisy - czyli choćby długość odpoczynku, ilość osób na wozie, badania i postoje - są teraz tak uregulowane, że koniom krzywda się nie dzieje - zapewnia Janczyk.
Te po obostrzeniach stały się zdecydowanie trudniejsze do spełnienia. By zarejestrować konia, fiakrzy muszą spełnić blisko 10 stron wymagań. Pod lupę szczegółowo brany jest choćby wiek konia, bo w przeszłości zdarzało się, że i tu woźnice próbowali naginać przepisy. - Koń musi mieć cztery lata i co najmniej jeden dzień. Oczywiście musi też być przygotowany do pracy. Zważywszy, że trudno kupić dorosłego konia, fiakrzy sprowadzają dwu- lub trzyletnie młodziki i przyuczają je na kuligach lub paradach w Bukowinie - wyjaśnia Janczyk.
Ogółem na trasie do Morskiego Oka dziennie pracuje ok. 300 koni. Co roku badanych i zgłaszanych do pracy jest 350. Bada je dwóch niezależnych lekarzy weterynarii - jeden wyznaczony przez inspektorat, a drugi przez organizacje prozwierzęce. - Dodatkowo wysyłamy też hipologa. Konkluzja jest taka, że po tegorocznych badaniach z pracy wycofane zostały trzy konie, a dwa skierowano do leczenia - wylicza Janczyk. To zdecydowana poprawa. - Wykonaliśmy ogrom pracy, tak jak i lekarze weterynarii. Jest dużo lepiej, na co zwracają też uwagę organizacje żądające zakazania transportu - dodaje.
Teraz, wraz z wprowadzeniem wspomaganego silnikiem elektrycznym wozu, hipolodzy będą sprawdzać zachowanie koni. To, jak zwierzęta zareagują na nowy pojazd, będzie miało wpływ na przebieg kolejnych testów. Bo na rezygnację turystów z przejażdżek do Morskiego Oka nie ma co liczyć.