Mistrz latania tanimi liniami lotniczymi
Jedną z zalet ciągłego podróżowania pomiędzy Wielką Brytanią i Polską jest możliwość zostania mistrzem w sztuce latania tanimi liniami. Kiedyś miałem w tym czarny pas, potem z jakiegoś powodu utraciłem swe umiejętności. Coraz rzadsza praktyka połączona z subtelnymi zmianami w systemie sprawiły, że na lotnisku wychodzę teraz raczej na żałosnego amatora.
14.10.2011 | aktual.: 25.10.2011 12:28
Problem zaczyna się tak naprawdę już w momencie kupowania biletu. "To takie proste i wygodne", myślisz sobie, wystukując na klawiaturze własnego komputera to, co kiedyś linie lotnicze musiały wystukiwać za ciebie. "Tak", szczerzysz zęby w uśmiechu, "Oczywiście, że chcę odprawić się przez Internet, to uchroni mnie przed staniem w długich kolejkach i zdeptaniem moich stóp przez zgraję Włochów". Potem, gdy stoisz już w długiej kolejce na lotnisku, a twoje stopy są deptane przez zgraję Włochów, zdajesz sobie sprawę, że ktoś cię oszukał. Ponieważ nikt nie wymyślił jeszcze sposobu na przesyłanie walizki mailem, nadal zmuszony jesteś przynieść ją osobiście i oddać w lotnicze ręce, a to oznacza stanie w kolejce do jednego ze stanowisk, których – z racji tego, że pozwolono ludziom odprawiać się online - jest teraz o połowę mniej.
Stanie w kolejce jest jednak błędem popełnianym tylko przez amatorów. Jeśli chciałbyś kiedyś zostać uznanym za świętego, wypróbuj następujące ćwiczenie. Przybądź na lotnisko z dużym zapasem czasu na to, by odprawić swoją walizkę na lot do Londynu. Odkryj, że kolejka jest 17 razy dłuższa, niż mogłeś sobie wyobrazić. Stań w niej cierpliwie, przesuwając się do przodu co pięć minut, z poczuciem jakby to były raczej cztery dni. Kiedy znajdziesz się już przy samym stanowisku odprawy, wysłuchaj ogłoszenia jednego z pracowników linii, krzyczącego na całą salę: "Wszyscy pasażerowie lecący do Londynu proszeni są o przejście na sam początek kolejki!”. Rozsądni podróżni spędzają bowiem dodatkową godzinę w łóżku i pojawiają się na lotnisku odrażająco późno. Zostają natychmiast zawołani na początek kolejki, na który przechodzą spacerowym krokiem, omijając będące w konwulsjach ciała wszystkich głupców, którzy zgodnie z regułami pojawili się dużo wcześniej.
Mistrzostwo linii lotniczych w manipulowaniu ludzką naturą objawia się tak naprawdę w hali odlotów. Na większości lotnisk nie ogłasza się już numerów bramek, trzeba wypatrywać ich samemu na małych ekranach zawieszonych na ścianach. Celowo wyświetlają je tak późno jak to tylko możliwe. Twoja karta pokładowa informuje cię, że bramki zamykane są dokładnie o 5.30, jest już 5.28, a ty ciągle nie masz pojęcia, do której bramki zmierzać. Rezultat? Gdy tylko mały, pomarańczowy numer wreszcie się pojawia, wszyscy pasażerowie danego lotu zaczynają biec – nie mogliby nas zmusić do takiej mobilizacji, nawet gdyby użyli poganiaczy bydła i psów.
Jeszcze nie tak dawno temu dzielono wchodzących na pokład na trzy grupy. Nie miało znaczenia jak szybko dobiegniesz do bramki, jeśli byłeś w grupie B, zawsze miałeś przewagę nad frajerami z grupy C. Teraz jest tylko "speedy boarding” i reszta, a to oznacza, że usadowienie się jak najbliżej małego stanowiska, przy którym przedzierają karty pokładowe na pół, stało się niezmiernie istotne. Jeśli uda ci się takie dobre miejsce zaklepać, możesz próbować wynająć się na czarnym rynku za dwie paczuszki orzeszków.
Zawsze przy bramce dochodzi do takiego momentu, w którym pomieszczenie pełne siedzących osób staje się nagle pomieszczeniem pełnym osób stojących w kolejce. Dzieje się to zawsze niesłychanie szybko i nikt właściwie nie wie, co powoduje tę zmianę. Ktoś w którymś miejscu mylnie interpretuje czyjś nerwowy tik lub przypadkowy ruch ręką i już po chwili wszyscy przeobrażamy się w 150 koni wyścigowych, gotowych przecisnąć się przez ucho igielne. Kolejka przechodzi przez kilka stadiów ewolucji, podczas których każdy stojący w niej uznaje, że powinien jeszcze bardziej przysunąć się do osoby stojącej przed nim. Innymi słowy, im dłużej się w takiej zastygłej kolejce stoi, tym robi się ona krótsza – fenomen, który może oznaczać poważne konsekwencje dla naszego rozumienia fizyki i urzędów pocztowych.
Siedzenie w samolocie nie oznacza końca problemów. Kiedyś można było łyknąć w hali odlotów kilka ginów z tonikiem, przesiedzieć start i gadanie kapitana o leceniu na wysokości 11 kilometrów nad Dusseldorfem, a potem zapaść w spokojną drzemkę aż do czasu, gdy samolot zacznie schodzić w dół. Teraz już tak się nie da. Linie lotnicze postanowiły skorzystać z okazji, że ty i twoje pieniądze nie wybieracie się nigdzie przez następne dwie i pół godziny, co znaczy, że można was w tym czasie rozdzielić. Reklamy zaczynają się natychmiast gdy wszyscy usiądą. Nadawana przez malutkie głośniczki muzyka przerywana jest nawoływaniami do kupna tego lub innego napoju, który pozwoli ci się "chillax”. Moje ulubione dotyczy napoju energetyzującego, który "ma tylko cztery kalorie”. Biorąc pod uwagę, że kaloria jest jednostką energii, ma to tyle sensu, co rozpuszczalna w wodzie kamizelka ratunkowa.
Po chwili, gdy kiwasz się już nad swoją książką, głośniki zaczynają wrzeszczeć o kartach zdrapkach. Losy na loterię uważałem zawsze za najgorszy możliwy produkt do sprzedawania w samolocie. Czy faktycznie muszą przypominać mi o szansie jednej na milion, podczas gdy siedzę w kruchym aluminiowym pudle tysiące metrów nad ziemią? "Zrelaksuj się”, mówią eksperci lotnictwa, "Masz większą szansę wygrania na loterii niż śmierci w katastrofie lotniczej”. "Hej”, mówią linie lotnicze, "Kup los i ciesz się wygraną!”. Ostatecznie postanowiłem trzymać się od loterii z daleka, gdybym bowiem wygrał i stał się bogaty, kusiło by mnie z pewnością, by częściej i dalej podróżować samolotami.
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski