Mikroskopijne orzechy kontratakują
Właściciele sadów orzechowych istniejących tylko na papierze znów są górą – ministerstwo ponownie złagodzi przepisy zmniejszające wielką fikcję.
Dzięki wysokim unijnym i krajowym dotacjom (ponad dwa tysiące złotych za hektar) Polska w parę lat stała się zagłębiem orzechów włoskich. Jednak większość sadów dotowanych w ramach programów realizowanych przez resort rolnictwa to mistyfikacja. Z powodu źle skonstruowanych przepisów wystarczyło bowiem zasadzić w ziemi kilka mikroskopijnych sadzonek, nie dbać o nie, a pieniądze i tak się dostawało.
Pod wpływem między innymi naszej grudniowej publikacji o sadach nie sadach („Przekrój” 49/2008) pod koniec lutego weszło w życie rozporządzenie Rady Ministrów, które precyzowało reguły: orzechowy sad miał liczyć co najmniej 75 sadzonek na hektar, o wysokości co najmniej 80 centymetrów każda. Rozporządzenie pozwoliło odbierać dotacje niby-rolnikom. – To skandal, by zmieniać zasady wypłacania pieniędzy w trakcie realizacji programu – oburza się Andrzej F., sadownik z Warmii, właściciel 130 hektarów pseudoplantacji. Co ciekawe, tak samo uważa rzecznik praw obywatelskich, który nalegał na wycofanie rozporządzenia.
Dziwnym trafem nie spodobało się ono także Ministerstwu Rolnictwa, dlatego tuż przed świętami wielkanocnymi wiceminister Artur Ławniczak stwierdził, że jeszcze w kwietniu resort przygotuje projekt nowego rozporządzenia, które wróci do reguł sprzed lutego tego roku. Dzięki temu sadownicy znów będą mogli sadzić mniej drzewek, nadal dostając za nie pieniądze.
– A przecież prawdziwy sad, zgodnie z definicją, zaczyna się od stu orzechów na hektar – denerwuje się Krzysztof Mościcki, wicedyrektor Centrum Doradztwa Rolniczego w Brwinowie. – Prawdziwy sadownik nie będzie się gniewał na rząd, ale cieszył, że gdy zwiększy obsadę drzew, jego plantacja przyniesie kiedyś większe zbiory, a więc i większe korzyści.
Tyle że korzyścią dla niby-sadów są nie przyszłe zbiory, lecz obecne dotacje. Próbowaliśmy się dowiedzieć, z jakich powodów Ministerstwo Rolnictwa pochyliło się nad pseudosadownikami. Na kilka moich pytań dostałam jedną wypowiedź wiceministra Artura Ławniczaka. Potwierdził, że w jego resorcie trwają prace nad złagodzeniem przepisów. I dodał: – Rozwiązania muszą uwzględniać już wykonane prace i poniesione przez beneficjentów koszty.
Tyle tylko, że koszty, którymi martwi się wiceminister, to (nawet po zaostrzeniu przepisów) niewielki procent dotacji, bo najwyżej 300 złotych wydanych na sadzonki (na hektar). A co z kontrolami, które należałoby wysłać do udawanych sadów? Zdaniem Ławniczaka to nie problem, bo i tak kontrole „odbywają się zgodnie z unijnymi przepisami” i „kontrolowanych jest około 10 procent wybranych losowo gospodarstw”.
Tyle tylko, że kiedy wrócą stare przepisy, kontroler – czyli Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa – jak wcześniej nie będzie mógł odebrać niby‑sadownikom dotacji ze względu na zły stan sadzonek lub ich skandalicznie małą liczbę. A Polska stanie się z czasem wielkim fikcyjnym sadem uprawianym przez fikcyjnych rolników dzięki przepisom sprzyjającym fikcji.