Migranci słyszą od białoruskich służb: "Albo rzucacie kamieniami, albo zabieramy wam dzieci"
Za rzucającymi kamieniami w polskich policjantów migrantami często stoją bacznie przyglądający się wszystkiemu funkcjonariusze białoruskich służb. - Grożą im. Każą rzucać kamieniami. Mówią, że jeśli migranci nie podejmą ataku, zostaną rozdzieleni z rodziną, zabiorą im dzieci czy po prostu ich zamordują - mówi Wirtualnej Polsce Ziyad Abdulqadir Gardi, mieszkający w Polsce Kurd, który wspiera ludzi uwięzionych na granicy.
Białoruska propaganda od kilku dni pokazuje w reżimowych mediach obrazki z granicy, na których pomocni strażnicy zwożą drewno na opał, by migranci nie zamarzli w nocy, gdy temperatura spada poniżej zera. Na innych nagraniach służby przekształcają halę magazynową w ośrodek, w którym m.in. rodziny z dziećmi mogą zjeść, ogrzać się i odpocząć.
Tyle że to oczywiście tylko część rzeczywistości, z którą mierzą się tysiące migrantów, którzy od blisko tygodnia przebywają w pobliżu przejścia granicznego Kuźnica-Bruzgi. Jednym z tych, którzy tkwią na granicy, jest dwudziestokilkuletni A. W wiadomości na Messengerze przedstawia się jako "dziennikarz, a teraz także imigrant". Prosi, by nie używać jego pełnego imienia, bo boi się o swoje bezpieczeństwo. Na Białoruś uciekł przed represjami w Kurdystanie, z którego pochodzi.
"Tu nie dostajemy jedzenia. Choć i tak mało kto chce jeść, bo na miejscu brakuje toalet. Nas są tu tysiące, a oni dali nam 16 przenośnych ubikacji. Cały teren dookoła obozowiska już spływa od brudu. Dali nam więc szlauchy... Pogarda, którą nam tu okazują, po prostu nie mieści się w głowie" - pisze A.
Dalej dodaje, że na miejscu "jest naprawdę źle", bo migranci "pilnowani są po obu stronach". - A wasze wojsko nie chce nas przepuścić. Mam w sobie naprawdę dużo frustracji i bezsilności - wyznaje.
A. pisze, że nie może zbyt długo używać telefonu, bo na miejscu bardzo trudno go teraz naładować. Białoruscy strażnicy coraz bardziej dozują migrantom dostęp do prądu. - Chyba martwi mnie to nawet bardziej niż brak jedzenia - przyznaje.
Zwabieni na przejście graniczne podstępem
Ziyad Abdulqadir Gardi, kurdyjski psycholog i działacz społeczny, który mieszka w Polsce od 11 lat i robi doktorat na Uniwersytecie Warszawskim, od jakiś trzech miesięcy prawie codziennie dostaje po kilka albo kilkanaście wiadomości od swoich coraz bardziej zdesperowanych krajanów, którzy próbują przedostać się przez Polskę do Niemiec. Niektórzy kojarzą go jeszcze z Iraku, gdzie do tej pory współpracuje z krajowym rządem. Inni trafiają na niego na Facebooku, gdy wyszukują mieszkających za granicą Kurdów, którzy mogliby jakoś się za nimi wstawić.
- Ci ludzie zostali zwabieni na granicę podstępem. Białoruskie służby koło 14 listopada zaczęły rozsiewać wśród migrantów plotki: "Ruszajcie na to przejście graniczne. Właśnie odbywa się spotkanie, na którym Unia Europejska zdecyduje, że będziecie mogli udać się wszyscy do Niemiec. Granicę otworzą 15 listopada i będą tam już czekać na was autobusy" - opowiada Ziyad.
Kiedy ludzie jednak zebrali się na przejściu 15 listopada, brama była dla nich nadal zamknięta, a za nią czekały nie autobusy, ale tysiące uzbrojonych polskich żołnierzy, policjantów i strażników. Białorusini wytłumaczyli wtedy zaskoczonym migrantom, że choć Unia wydała zgodę na ich przejazd do Niemiec, to Polska się temu sprzeciwiła. Strażnicy zaczęli więc zachęcać ludzi do sforsowania przejścia. Niektórych nie trzeba było namawiać, ale większość wcale nie chciała konfrontacji z polskimi służbami.
- Usłyszałem, że kiedy migranci się temu sprzeciwili, Białorusini zaczęli im grozić. Kazali rzucać kamieniami w stronę Polaków. Strażnicy powiedzieli, że jeśli migranci nie podejmą ataku, zostaną rozdzieleni z rodziną, zabiorą im dzieci czy po prostu ich zamordują - opowiada Ziyad.
Tym wyjątkowo opornym strażnicy "tłumaczyli" jeszcze na osobności w lesie, w którym więcej niż paru mężczyznom poprzetrącano żebra. Część, jak słyszał Ziyad, podobno już z tego lasu nie wróciła.
Dalej strażnicy rozdali ludziom sekatory i inne narzędzia do przecinania ogrodzenia. Tę wersję wydarzeń potwierdza A. "My tu nie chcemy nikogo atakować. Jesteśmy do tego zmuszani" - pisze.
Kto stał za Zhwarem Zahir?
A. siedzi w pobliżu przejścia granicznego w Kuźnicy już blisko tydzień. Tak jak inni, pojechał tam na wezwanie mężczyzny, który w mediach społecznościowych przedstawia się jako Zhwar Zahir. Opublikował on w zeszłym tygodniu apel do migrantów z całej Białorusi. Powiedział, że przejście graniczne w Bruzgach ma zostać niedługo otwarte i ci, którzy chcą dostać się do Niemiec, powinni stawić się następnego dnia o godz. 10 pod wskazanym centrum handlowym w Mińsku. Na miejscu będą czekać flota autobusów i taksówki, które zabiorą ludzi na granicę. Dodał, że dla potrzebujących znajdą się ciepłe ubrania, jedzenie i mleko dla dzieci.
Jego apel prędko rozniósł się po prężnie działających w mediach społecznościowych grupach migranckich. Ziyad nie wie, czy za Zhwarem stały służby białoruskie i niczego takiego nie słyszał od żadnego ze swoich rozmówców. Ale jaki migrant w kraju takim jak Białoruś jest w stanie samodzielnie zorganizować z dnia na dzień flotę autobusów i zapasy żywności i ubrań?
Akcja była dobrze zorganizowana. Część osób, które stawiły się na miejsce o wyznaczonej porze, pojechała w kierunku granicy autobusami, część ruszyła w grupach przez las. Kluczowe miało być to, że ruszali w grupach. Tak było przede wszystkim bezpieczniej, bo nieopodal granicy na migrantów wyczekiwały mafijne bandy, najprawdopodobniej związane z białoruskimi służbami, które napadały i okradały przyjezdnych.
Ziyad opowiada o pięcioosobowej rodzinie, która przez jakiś czas była z nim w kontakcie. Planowali udać się na granicę taksówką, ale bali się, że po dotarciu na miejsce zostaną zaatakowani przez jedną z takich band. Niedługo przed tym, jak miała skończyć im się wiza, usłyszeli wezwanie Karwana. Następnego dnia stawili się pod centrum handlowym w centrum Mińska. Na granicę pojechali jednym z autobusów.
Mieli więcej szczęścia niż pasażerowie innego busa, który w drodze na granicę został zatrzymany przez białoruskie służby. Ziyad opowiada, że wszystkim, którzy znajdowali się na pokładzie, zabrano pieniądze i dokumenty.
Kto zechce wrócić? Kto jeszcze ma dom?
Ziyad opowiada, że od kiedy przywódcy europejscy zaczęli rozmawiać z Władimirem Putinem i koordynować działania m.in. z władzami Iraku i Turcji, sytuacja na granicy też zaczęła się zmieniać. Według relacji, które otrzymywał, migranci mogą zgłaszać się do nowo powstałego punktu w Bruzgach i zapisywać się, jeżeli chcą wrócić do swoich krajów. W czwartek z Mińska do Iraku wróciło ok. 430 osób. To był pierwszy z serii planowanych lotów z Białorusi do krajów, z których przybyło najwięcej osób.
Nie wszyscy jednak zechcą wrócić. Część uciekła przed represjami, przemocą, wojną i nawet to, czego doświadczają na Białorusi, nie jest gorsze od tego, co czeka na nich w ich krajach. A tu dodatkowo trzyma ich nadzieja, że uda im się przedostać do któregoś z krajów Unii Europejskiej.
Wracać na pewno nie zamierza A. Mówi, że jako dziennikarz doświadczył represji ze strony władz Kurdystanu i nie wybierałby się w tę trudną podróż, gdyby miał inne wyjście. A. trzy lata odkładał pieniądze, by móc uciec do Belgii i sprowadzić do siebie swoją ukochaną, która została w Kurdystanie. "Nie chcę wracać do miejsca, w którym doświadczyliśmy tyle cierpienia. Tyle razy pobito mnie tu na granicy, że nawet nie zliczę, ale ciągle mam nadzieję, że jak to przetrwam, to będę mógł stworzyć bezpieczne życie dla siebie i dla mojej partnerki" - kończy A.