Interwencja policji w okolicach strefy stanu wyjątkowego. W środku auta zatrzymany mężczyzna Anna Mikulska Oko Press

Mężczyznom umiera się łatwiej

5 listopada 2021

W komunikatach Straży Granicznej są liczbami. Weźmy pierwszy z brzegu: "Odnotowano 582 próby nielegalnego przekroczenia granicy. Zatrzymano 9 nielegalnych imigrantów: 4 ob. Tadżykistanu, 4 ob.Somalii i ob.Iraku". Ob. to obywatele. Liczba mnoga, rodzaj męski. Mężczyźni, których nikomu nie szkoda.

Przypominamy reportaż Bartosza Rumieńczyka, który został nominowany do nagród VI. edycji Festiwalu Wrażliwego.

***

EMPATIA

Gdy na stacji w Hajnówce z białego vana na warszawskich blachach wysiadają śniadzi mężczyźni, by zatankować i kupić kawę na drogę, wszyscy wokół wiedzą o co chodzi. Kierowca mówi dobrze po polsku, ale nie wdaje się w pogawędki przy dystrybutorze. Albo po kogoś jedzie, albo kogoś właśnie zabiera.

- Mi to ich szkoda - mówi pracownik stacji, tak ogólnie, o ludziach w lesie. - Oszukali ich.

- To Baćka ich oszukał - rzuca starszy pan z osobówki na miejscowych numerach. Baćka, czyli białoruski prezydent Alaksandr Łukaszenka.

Oszukanych może i szkoda, ale do mediów najbardziej przebijają się historie kobiet i dzieci. Jak dramatyczna relacja Medyków na Granicy o kobietach w ciąży, którym w środku nocy robili USG - a potem migrantki poszły swoją drogą. Odkąd w 2015 roku miliony ludzi zaczęły pukać do bram Europy, ludzie niechętni uchodźcom dowodzą, że większość z nich to młodzi mężczyźni, a ludzie im sprzyjający odpowiadają na tę narrację zdjęciami kobiet i dzieci.

Kobiety i dzieci są od litości, młodzi mężczyźni mają być ilustracją zagrożenia. A potem nauczycielka z Szudziałowa dokonuje w rozmowie ze mną takiego właśnie rozróżnienia - kogo żal, a kogo nie. A we wsi Bachury, gdzie pytałem, jak się ludziom żyje tuż obok strefy stanu wyjątkowego i czy spotykają uchodźców, jedna z pań - blondynka w średnim wieku, z pochodzenia Białorusinka - wypala, że żyje się dobrze, a uchodźców owszem, widziała przy drodze. Dwóch chłopaków.

I dodaje: - Takich młodych to mi nie szkoda, ale dzieci i kobiet to żal.

O kobietach nikt na żadnej konferencji nie powie, że to terrorystki i gwałcicielki, nie pokaże zoofilskich zdjęć ściągniętych z internetu. Nikt po wsiach nie będzie plotek puszczał – a słyszę o takich z dwóch źródeł - że idą krzyże łamać, noże do gardeł przystawiać, samochody kraść i Bóg wie co jeszcze. Co najwyżej pracownik jednej z telewizji rzuci z wygodnego fotela w Warszawie, że to złe matki. No bo kto to widział, żeby dzieci w taką podróż zabierać?

O kobietach nikt nie powie, że są młode i zdrowe, jak te byczki silne, którym się pracować nie chce, więc jadą na Zachód po socjal. Dzieci na granicę zawracać jakoś głupio. W końcu nawet polski Senat chciał się nad nimi ulitować i zgłosił do tzw. ustawy wywózkowej poprawkę o pełnej empatii treści:

"Jeżeli postanowienie o opuszczeniu terytorium Rzeczypospolitej Polskiej dotyczy cudzoziemca, który przekroczył granicę wbrew przepisom prawa wraz z małoletnim dzieckiem, którego jest rodzicem, złożenie zażalenia wstrzymuje wykonanie tego postanowienia".

- Robiliśmy, co mogliśmy - tłumaczyli się senatorowie, gdy poprawka przepadła i gdy nie udało się obronić kobiet i dzieci.

Ale młodych i zdrowych, silnych śniadych mężczyzn nikt bronić nie chce. Przecież jakoś sobie poradzą. Właściwie najlepiej to niech wracają tam, skąd przyszli. A bo to wiadomo, czego to chcą?

POMOC SĄSIEDZKA

- Chcą kartę SIM - mówi pani Aleksandra, obracając w szczupłych dłoniach kubek z kawą. Jest po trzydziestce, angażuje się w działania pomocowe, bo - jak mówi - nie potrafi być obojętna.

Bez karty sim telefon jest kompletnie bezużyteczny, jak na wakacjach all-inclusive poza Unią Europejską, gdy nie działa roaming. A bez sprawnego telefonu, to jak bez ręki. Ani zadzwonić do domu, ani wiadomość znajomym wysłać, ani mapę włączyć - tylko się zgubić można - tylko, że w tym wypadku nie w drodze na plażę, a w zimnym lesie.

- Dostaję wiadomość, że chcą kartę SIM, ale są w strefie stanu wyjątkowego, potrzebny jest więc kierowca na lokalnych blachach i z zameldowaniem. Jestem stąd, z dziada pradziada i dobrze znam teren. Odpisuję, że pojadę.

Pani Aleksandra wsiada więc do auta i wymyśla szybkie alibi, mimo że po drodze na kontrolach stoją policjanci z drugiego końca Polski, więc można im powiedzieć cokolwiek, pierwszy lepszy adres. Ona powie, że jedzie do wujka.

 Mija patrole bez problemu i dojeżdża na miejsce. Zadupie zadupia, nawet miejscowi tak mówią. Parkuje w krzakach, przebiega przez pole, staje pod drzewem i szeptem woła imię w noc tak czarną, że nawet dłoni przed twarzą nie widać.

 Po kilku minutach odpowiada nieśmiały szept.

- Leżeli może pięć metrów ode mnie, schowani pod kurtkami.

To było jej pierwsze spotkanie z uchodźcami oko w oko. Czterech młodych mężczyzn, Kurdów, tylko jeden z nich mówił po angielsku. Od razu zaczął przepraszać za kłopot, pytał czy nie będzie mieć problemów z policją, czy nie za bardzo się naraża. Wzięli kartę i włożyli w telefon. Aparat włączyli pod kurtką, aby nic nie błyskało w ciemnym lesie.

- Pamiętam jeszcze, że dygotali z zimna, choć to był jeszcze wrzesień.

Pani Aleksandra mieszka na terenie Podlasia i nie jest związana z żadną działającą na miejscu fundacją ani organizacją pozarządową. Takich osób jest więcej. Tworzą niezależne od siebie oddolne sieci, dogadując się w gronie sąsiadów i zaufanych znajomych. Dzielą tereny przygraniczne na odcinki, tak aby móc jak najszybciej dojechać do potrzebujących. Czasem, aby zdążyć, muszą ścigać się ze Strażą Graniczną.

Annę spotykam na przystanku autobusowym tuż przed wjazdem do strefy stanu wyjątkowego. Ja nie mogę wjechać, ona tak, bo tam mieszka.

- Udzielamy pomocy, bo to jest ratowanie życia, a służb nie zawiadamiamy, bo nie jest to naszym obowiązkiem - mówi pani Anna. I dodaje: – Ale wiem, że to nie tak powinno wyglądać.

Straż Graniczna cieszy się olbrzymim zaufaniem na pograniczu, dlatego wielu mieszkańców Podlasia po spotkaniu obcokrajowców dzwoni po służby, ale nie żeby ich zadenuncjować, a w dobrej wierze, po pomoc. Część nie wie, co się z zabranymi z lasów i pól ludźmi dzieje. Naprawdę nie wie - dwa tygodnie po wprowadzeniu stanu wyjątkowego pojechałem na granicę strefy i wielu moich rozmówców było autentycznie przekonanych, że na pewno Straż nikogo na granicę nie zawraca, bo to by przecież było bez sensu, odwiezieni na granicę szybko by przecież wracali.

Teraz się to zmienia, bo trudno przegapić informacje o pushbackach. Ale nadal część ludzi nie dowierza, a część jest po prostu obojętna i dzwoni, bo tak trzeba. Tych ostatnich jest najwięcej.

- Ja już zaufania do Straży Granicznej nie mam. Wiem, że zabierają ludziom karty SIM, rozbijają telefony, a potem ich wywożą. Tak też wyglądała moja pierwsza akcja pomocy w terenie. Przyszła wiadomość z lokalizacją, ale na miejscu nie było już nikogo. Kilka dni później nowa wiadomość, już z Białorusi. Nic więc nie dało się zrobić - tłumaczy pani Anna.

"MISTER, NO POLICE"

Uniwersalna zasada organizacji humanitarnych na całym świecie brzmi: pomoc należy się każdemu, bez względu na to, skąd przychodzi oraz z jakimi intencjami. Tę zasadę przyjęły też oddolne sieci na Podlasiu. Najważniejsze, żeby nikt w lesie nie umarł.

- Napotkana przeze mnie grupa nie chciała składać dokumentów o azyl. Chcieli tylko dostać się do Holandii, albo do Niemiec i pytali się, czy mogę im pomóc, bo nie mieli zorganizowanego transportu. Ale w tym pomóc nie mogę, bo po pierwsze to nielegalne, a po drugie nawet nie wiem jak. Przecież nie jestem przemytnikiem. Mogę dać tylko wody, nakarmić, ale potem muszę ich zostawić - pani Anna objaśnia reguły lokalnych działań pomocowych.

 Od innych pomagających słyszę o podrobionych dokumentach, datach urodzeń, które nie pokrywają się z tymi w paszportach, także o przypadkowych spotkaniach z przemytnikami.

- Wtedy wycofujemy się po cichu i czekamy, czy ktoś nie został. Raz mieliśmy taką sytuację. Auto na niemieckich numerach odjechało, a po chwili z płaczem wrócił młody chłopak. Nie miał kasy, więc zatrzasnęli mu drzwi przed nosem i zostawili samego w ciemnym lesie.

Inną historię opowie mi Agnieszka, 25-letnia wolontariuszka z Warszawy, tuż przed wyjazdem na tydzień do domu. Wolontariusze dyżurują tu w systemie zmianowym, Agnieszka jedzie złapać oddech.

- Na drogę wychodzi facet w samym swetrze - a robiło się coraz chłodniej - i rzuca zalotne: are you police or are you an angel? [ang. jesteś policjantem czy aniołem - przyp. red.]. Mówi, że jest sam, choć całe krzaki za jego plecami aż chodzą.

***

Katarzyna krząta się po kuchni między piecem z ciastem cynamonowym a stołem zastawionym filiżankami z domowym naparem herbacianym. Prosi o pełną anonimowość, bo działa tu, z miejsca. Cytuje mi takie słowa:

"Sister, sister, ale skąd ty weźmiesz aż siedem kurtek? Sister, ale co z innymi? Wypierzesz nasze rzeczy, wysuszysz i im dasz? Ale jak to?"

W tym czasie jeden z nich szuka czegoś po krzakach, więc mu obiecuję, że wrócę rano, znajdę i mu odeślę, gdziekolwiek będzie. Co to było? Ażurowa, różowa sukienka, jak prezent dla ukochanej. Nie wierzysz? To zdejmij tamtą siatkę z półki i sam zobacz.

 A jej przyjaciel dodaje: - Mężczyźni padają przed nami na kolana i ze łzami w oczach błagają: "mister, mister, no police!". Więc odpowiadam: "no police, salam alejkum". Oni: "Ach, Alejkum as-Salam. Pokój z tobą. Nie wzywaj proszę policji, nie chcemy żeby znów nas wywieźli". Takie błagania słyszymy za każdym razem.

A zatrzymani mężczyźni często już tylko milczą.

NIEPOTRZEBNI

To było w Somalii, pod Mogadiszu. Abdi stał i nic nie mówił, a obok płynęło obozowe życie. Kolejka po jedzenie, naprawy poszarpanych pustynnym wiatrem namiotów, pilnowanie bosych dzieciaków, żeby się nie pogubiły. No i wizyta dziennikarzy. Zajechaliśmy ze sporą obstawą, więc zamieszanie większe niż zazwyczaj. A Abdi stał z boku i milczał.

Dlatego to jego zapytałem, o czym myśli. - O tym, czy znów będą silne wiatry, bo jak będą, to popsują mi namiot i będę musiał się martwić, za co go naprawić - odpowiedział lakonicznie, zerkając na galopujące po niebie chmury. Wiatr się wzmagał, a w Abdim rozgrywał się dramat. U siebie we wsi był szewcem. Jak mówił - to była dobra praca.

W obozie szewca nikt nie potrzebuje - albo nikogo nie stać na szewskie usługi. Abdi siedzi więc całymi dniami w obozie i nie ma co ze sobą zrobić. Jak większość mężczyzn w obozach pod Mogadiszu. I jak miliony mężczyzn w obozach dla uchodźców i dzielnicach nędzy, wyrosłych w przeoranych przez kolonializm, dyktatury, krwawe rewolucje, wojny domowe i coraz bardziej dotkliwe skutki zmian klimatycznych krajach globalnego Południa od Ameryki Łacińskiej przez Saharę po Hindukusz.

W Somalii mężczyzna, który nie ma pracy i nie może utrzymać swojej rodziny, traci swoją pozycję. Czasem traci też swoją rodzinę, bo kobieta może zażądać rozwodu i od niego odejść. Alkohol w Somalii jest zakazany, mężczyźni szukają więc zapomnienia w narkotykach. Żują khat, liście, których działanie przypomina lekki amfetaminowy haj: znika zmęczenie i głód, a przybywa siły i odwagi.

Mężczyźni mogą znaleźć też zapomnienie z karabinem w ręku, ale wielu przed takim zapomnieniem ucieka.

DEZERTERZY

Kilka lat temu w Libanie poznałem młodego mężczyznę, który chciał zostać dentystą. Nie zgodził się na zdjęcie ani na podanie prawdziwego nazwiska, nazwijmy go więc tak, jak wielu facetów ma tu na imię - Mahmud. Po rozmowie z jego ciotką, u której mieszkał, wyszliśmy na papierosa. Ręką pokazał mi domy za wzgórzem.

- Syria? - zapytałem.

Mahmud kiwnął głową, że tak i dodał, że tam, gdzie wskazuję ręką, jest jego dom.

Długo wyciągałem od niego, dlaczego z Syrii uciekł, skoro - jak mówił - jego wsi nie zaatakowały żadne wojska ani bojówki, Państwa Islamskiego nie widział, a i żadne bomby na jego dom nie spadły. W końcu pękł.

Niemal zawstydzony wyznał, że nie chciał trafić na front. Niedawno skończył 18 lat, a każdy 18-latek w Syrii musi odsłużyć swoje w armii. Mahmud więc uciekł. Chciał zostać dentystą, a nie żołnierzem. Leczyć próchnicę, a nie zabijać ludzi.

Wiele rodzin z Libanu do Syrii nie wraca, mimo że wojna w zasadzie się skończyła, bo mężczyźni nie chcą iść do wojska. Boją się też represji - w końcu protestowali przeciwko temu wojsku, a niektórzy walczyli z nim z karabinem w ręku. Wybierają bezpieczeństwo dla siebie i swojej rodziny i latami tkwią w zawieszeniu między przeszłością sprzed wojny - która jest w ich opowieściach zawsze piękna - a przyszłością, na którą - tak czują - nie mają żadnego wpływu.

Wielu rodzin tkwiących w tym zawieszeniu - w Libanie, ale także w Iraku, w Afganistanie, w Pakistanie czy w Somalii - na wyjazd do Europy nie stać. Brak perspektyw sprawia, że rodziny robią zrzutkę, żeby pojechała na początek chociaż jedna, dwie osoby. Kto jedzie spróbować zdobyć lepsze życie i pomoc, którą będzie przysyłać co miesiąc przelewami American Express? Mężowie i synowie, bo to na nich ciąży w patriarchalnych społeczeństwach obowiązek utrzymania rodziny. Oni też mają większe szansę, by przetrwać niebezpieczną podróż. A odwagi dodają koledzy, którzy ślą wiadomości: temu się udało, ten dostał azyl w Grecji, a tamten pracę we Włoszech.

Ostatnio rozmawiałem o tym z młodymi mężczyznami z Afganistanu. Tkwią w bośniackim Bihaczu, przy granicy z Chorwacją. Takich jak oni pogranicznicy biją, rozwalają im telefony, zabierają buty i wywożą z powrotem na zewnątrz Unii Europejskiej.

Za każdym razem, gdy usiłują przekroczyć chorwacko-bośniacką granicę - wystarczy "tylko" przejść góry - tamtejsi pogranicznicy i policja, oficjalnie broniąc granicy UE, spuszczają im łomot, palą rzeczy i wywożą z powrotem. Często złośliwie funkcjonariusze migrantów w zupełnie innym miejscu na granicy niż to, skąd przyszli. Wielu dobrze już zna wszystkie obozowiska w Bośni. Nazywają je dżunglami.

Gdy wchodzimy do jednej z "dżungli", mężczyźni akurat szykują obiad. Kroją ziemniaki na frytki, które usmażą w wielkiej blaszanej misie na palenisku na gołej ziemi. To najprostszy do przygotowania posiłek, gdy nie ma się bieżącej wody. Mężczyźni mieszkają w namiotach i zrujnowanych domach, które od wojny w Jugosławii nie mają żadnych właścicieli.

- Polski premier nie lubi uchodźców - mówi jeden z nich, gdy się przedstawiamy i wyjaśniamy skąd przyjechaliśmy. Inny dodaje, że muszą próbować, bo kiedyś się uda.

Wiadomości o przepełnionych obozach i latami ciągnących się procedurach, bezdomności na ulicach europejskich stolic i niewolniczej pracy na południowych plantacjach, które przez cały rok zaopatrują nasze sklepy w świeże owoce i warzywa - albo tu nie trafiają, albo nikt nie chce w nie wierzyć.

Tak samo, jak dziś mało kto potrafi uwierzyć w to, że granica Białorusi z Polską to pułapka.

NADZIEJA

Nadzieja, że się uda, jest silna - ale kiedyś zgaśnie. Może akurat przed 10:00 rano 19 października, w policyjnej suce na stacji benzynowej pod Hajnówką?

- Dwóch Syryjczyków - wyjaśnia ekspedientka w stacyjnym sklepiku. - Po twarzach poznałam. Przyszli tacy zmarznięci. Mój Boże, jak im się ręce trzęsły, gdy podawałam kubki z herbatą. Chcieli kupić coś do jedzenia, ale mieli tylko euro. A kto tę policję wezwał, to nie wiem, ale podobno czterech innych kręci się tuż za stacją.

W drzwiach mijam się z policjantką, która rzuca, że mężczyźni chcą się ubiegać o azyl, ale gdy zaczynam dopytywać o szczegóły, odsyła mnie do rzecznika.

Chwilę później pani ze stacji podchodzi do radiowozu i odbiera papierowe kubki po herbacie. Stoję blisko i słyszę, jak ściszonym głosem mówi, że za stacją krzaki chodzą. Radiowóz robi kurs kontrolny, wraca na miejsce, i czeka cierpliwie na Straż Graniczną. W tym czasie na miejsce docierają wolontariusze z gotowymi do podpisania pełnomocnictwami prawnymi oraz dziennikarze z kamerami telewizyjnymi.

Jedyna okazja, by zamienić słowo z zatrzymanymi, to moment, gdy są prowadzeni do auta Straży Granicznej. W tłumie dziennikarzy, świetle kamer i przy akompaniamencie trzaskających migawek aparatów fotograficznych nie odzywają się nawet słowem, gdy wolontariuszki dopytują: do you want asylum?

Ten sam patrol policji kilka godzin później, koło 15:00, zatrzymuje trzech innych mężczyzn, tym razem między Hajnówką a Białowieżą, przed Centrum Turystyki i Promocji "Kraina Żubra". Na miejsce przybywają te same ekipy telewizyjne, robi się zamieszanie, a aktywiści blokują radiowóz, domagając się przekazania papierów zatrzymanym. Policja włącza syreny i grozi wezwaniem lawety, by odholować tarasujące wyjazd auta. Wszystko rejestruje kamera amerykańskiego Vice News. Reporter Matthew Cassel mówi po arabsku i udaje mu się zamienić z mężczyznami kilka słów.

- Wydaje się, że policja zabroniła im rozmawiać z ludźmi wokół radiowozu. Gdy zapytałem, czy chcą ubiegać się o azyl, unieśli w górę kciuki, na znak że tak.

Mężczyźni zostają odprowadzeni do auta Straży Granicznej. Wykończeni i zrezygnowani, unikają kontaktu wzrokowego, a jeden mocno utyka. Drzwi się zamykają, auto odjeżdża w tę samą stronę, co poprzedni pojazd tego dnia, czyli do Białowieży.

Białowieża jest w strefie stanu wyjątkowego, więc dla nas, reporterów, w tym momencie mężczyźni znikają. Możemy się tylko domyślać, co z nimi dalej się stanie.

PACJENCI

Na facebookowych profilach aktywistów przeglądam zdjęcia tzw. stóp topielca, bladych, mocno opuchniętych i pomarszczonych od chodzenia po kilka dni w mokrych butach. W normalnych warunkach wystarczy stopy zatalkować i założyć suche skarpety, w nienormalnych utyka się, kuleje, aż w końcu siada gdzieś na drodze i czeka na policję.

- Liczba pacjentów zmienia się cały czas. Ostatnia grupa została przywieziona wczoraj w nocy, czyli 15 października - informuje następnego dnia, w sobotnie przedpołudnie podczas zaimprowizowanej konferencji prasowej przed szpitalem w Hajnówce zastępca dyrektora ds. lecznictwa Tomasz Musiuk.Dziennikarze koczowali tu od poprzedniej nocy na wieść o grupie sześciorga dzieci z kobietą, w domyśle: matką. Około 21:00 - 22:00 furgon Straży Granicznej wywiózł ze szpitala jednego mężczyznę.

Śledziłem auto aż do granicy strefy stanu wyjątkowego w Czeremsze. Przed wjazdem do miejscowości zostałem zatrzymany do kontroli, a samochód SG zniknął. Z posterunku w Czeremsze do granicy z Białorusią jest mniej niż 10 minut drogi autem.

Musiuk opowiada o sytuacji pacjentów z lasu. – Wychłodzenie, wyziębienie, odwodnienie, osłabienie w związku z nieprzyjmowaniem pokarmu od kilku dni oraz drobne urazy, np. kończyn – wymienia problemy z jakimi trafiają do szpitala ludzie i dodaje, że od niedawna pojawia się nowy problem. W szpitalu zostają osoby, które nie wymagają hospitalizacji, a nie są odbierane przez Straż Graniczną.

To tzw. pobyt ze względów humanitarnych. Personel rozumie powagę sytuacji, ale powoli zaczyna brakować miejsc dla pacjentów wymagających hospitalizacji na SOR-ze. Wicedyrektor Musiuk tłumaczy: - Szpital, jak wiele innych placówek, cierpi na niedobory kadrowe. A więcej personelu nie dostaniemy.

Tego dnia ze szpitala wypisano grupę sześciorga dzieci - towarzysząca im kobieta została zatrzymana na dłużej - a następnie kolejną grupę z dziećmi. Tę pierwszą dziennikarze śledzili telefoniczne, wydzwaniając do rzeczniczki SG, a drugą osobiście - jadąc za konwojem i za towarzyszącymi mu, pełnomocnikami osób wywożonych.

Tym razem wywożeni zniknęli za posterunkiem w Białowieży, a pełnomocnicy utknęli na proceduralnych przepychankach ze wszystkimi świętymi, bezradni tak, jak towarzyszący kobietom i dzieciom mężczyźni.

 KOTKI, PIESKI, MAŁE DZIECI

Wracam do rozmowy z panią Aleksandrą, tą od karty SIM.

Pytam wprost: Jak pierwszy raz spotkałaś uchodźców, to nie było wśród nich ani kobiet, ani dzieci. Było czterech młodych mężczyzn. To nie zmieniło twojego myślenia?

- Absolutnie nie. Powiem ci tak: ludzie lubią małe kotki, małe pieski, lubią też widok małego dziecka, które jest biedne. To jeszcze ich rusza, ale przecież każdy jest człowiekiem - podkreśla. I zaczyna wyliczać, że byli tacy, którzy cztery dni pili wodę z bagna, nie znali angielskiego i nie mieli nic ustawionego, był też facet, który miał hajs w Iraku i rodzinę w Hamburgu, do której jechał. Byli Kurdowie tureccy z poranionymi nogami, a z nimi facet zwijający się z bólu brzucha, który nie chciał do szpitala, bo bał się, że go tam zgarnie Straż Graniczna. Było ośmiu facetów z Jemenu, bez butów, w lesie na mrozie. Czym się różni małe dziecko od mężczyzny, który ucieka z kraju, w którym od sześciu lat trwa wojna domowa? Dlaczego małe dziecko może być nieszczęśliwe, a dorosły mężczyzna nie może? O czym to świadczy, że ktoś jest młody, a ktoś stary?

Aleksandra dodaje potem, że ludzie w Polsce dziś naprawdę nie wiedzą, co to znaczy być totalnie zmarzniętym. Naprawdę nie wiedzą, co to znaczy mieć mokre buty, bo się wpadło w wodę, być tylko z małym plecakiem w środku pola, w miejscu, gdzie nikt cię nie chce, gdzie trwa na ciebie polowanie, gdzie nie wiesz gdzie iść, bo nic nie masz ustawione i nie masz grosza przy duszy.

I pyta: Czym to się różni od sytuacji dziecka? To się niczym nie różni. Czym jest bieda ludzka?

- Społeczeństwo, które jest bogate, myśli, że biedny człowiek nie może mieć smartfona. Ale bieda to nie jest coś, co można zamknąć w wąskiej ramce. Dla kogoś biedą będzie to, że nie ma nic, dla kogoś innego, że przeszedł tortury w więzieniu irańskim, a dla jeszcze kogoś to, że jego żona poroniła w lesie dziecko. To już nie będzie 5-miesięczne niemowlę, które dobrze wygląda na zdjęciach. Ale ona, jak ktoś ją znajdzie, powie, że właśnie straciła dziecko, jak ta Iranka, która rzuciła mi się na szyję z płaczem mówiąc: "My baby!". To nie jest bieda? To jest bieda, ale na zdjęciach tego nie widać - ostatnie słowa mówi ze łzami w oczach.

***

 W komunikatach polskiej Straży Granicznej są ciałami. Liczba mnoga, rodzaj męski. Dotychczas wiadomo o 10 ofiarach. Po stronie białoruskiej zmarła jedna kobieta. Po stronie polskiej zmarło dziewięciu mężczyzn.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1317)