Marsz 11 listopada, czyli tryumf wolności
Największym sukcesem obchodów stulecia odzyskania niepodległości było to, że każdy mógł zamanifestować swoje przywiązanie do ojczyzny i swoje poglądy. I że przy ogromnej liczbie ludzi działo się to wszystko spokojnie. Co nie znaczy, że za moment nie zacznie się walka o przypisanie sobie sukcesu oraz przypięcie łatki skrajnych nacjonalistów lub, alternatywnie, antypatriotów.
12.11.2018 07:09
Kuszące byłoby wzniośle napisać, że ojcowie naszej niepodległości wstydziliby się za nas, widząc, w jakiej atmosferze przygotowywano obchody setnej rocznicy odzyskania niepodległości i jaka licytacja zaczyna się zaraz po nich. Byłaby to jednak – jestem przekonany – teza fałszywa. Dmowski, Piłsudski, Witos, Daszyński, Paderewski czy Korfanty po prostu wzruszyliby ramionami i ze znudzoną miną powiedzieliby, że nic się nie zmieniło. Owszem, ich stać było na zgodę narodową dwukrotnie: na przełomie lat 1918-19 oraz w roku 1920. I to tyle. Ale działo się to w chwilach absolutnie decydujących dla fizycznego bytu państwa. Tej zgody nie było już przed rokiem 1939, gdy sklerotyczni pułkownicy pakowali do Berezy Kartuskiej lub przynajmniej zastraszali każdego, kto ośmielił się kwestionować – jak Stanisław Cat-Mackiewicz – ich nierozsądną politykę, ostrzegając przed konsekwencjami. Więc mamy to, co zawsze i tyle.
Czyli właściwie co? Przede wszystkim – gigantyczną liczbę ponad dwustu tysięcy Polaków, którzy przyszli maszerować pod biało-czerwonymi flagami. Tego, że marsz był największym zgromadzeniem w historii III RP, nikt chyba nie kwestionuje. Zwykłym Polakom było wszystko jedno, kto go zorganizował. Podejrzewam, że nie mieli nawet możliwości świadomie dołączyć do którejś z jego części (zakładając, że był to formalnie jeden marsz, co wcale nie jest oczywiste). Szli w tej, w której przypadkiem się znaleźli i było im obojętne, czy to część firmowana przez rząd czy przez narodowców. Nikt nie przyszedł tam dla partyjnych sztandarów i nikt nie zwracał uwagi na niewielkie grupy, maszerujące pod barwami tej czy innej organizacji. Ludzie przyszli dla Polski, żeby poczuć się wyjątkowo w wyjątkowy dzień.
Tak zresztą było w dużej mierze przez wszystkie lata istnienia Marszu Niepodległości. Zawsze większość stanowili Polacy, niemający nic wspólnego z Ruchem Narodowym, jakkolwiek w późniejszych relacjach części mediów mogło to wyglądać inaczej.
I tym razem też tak oczywiście będzie. Dla niektórych – choćby dla polskiego korespondenta lewicowego brytyjskiego „Guardiana” – obecność ONR była ważniejsza niż obecność setek tysięcy zwykłych ludzi, nie idących pod żadną organizacyjną, a jedynie pod biało-czerwoną flagą.
Tak się zresztą składa, że tego samego dnia prezydent Emmanuel Macron z okazji rocznicy zakończenia I wojny światowej wygłosił przemówienie, w którym potępił „nacjonalizm”, co niektóre zagraniczne media natychmiast zestawiły z warszawską manifestacją. Trudno powiedzieć, co dla lewicującego francuskiego prezydenta jest nacjonalizmem – można założyć, że wszystko, co nie zgadza się z jego wizją Unii Europejskiej. Trzeba też pamiętać, że słowo „narodowy” w sensie prądu politycznego i angielskie „nationalist”, którym to słowem opisywany jest na ogół Marsz Niepodległości, mają różne konotacje. Polskie „narodowy” jest w dużej mierze neutralne, opisuje normalną postawę patriotyczną, podczas gdy „nationalist” to polskie „nacjonalistyczny”. Z kolei angielskie „national” to tylko tyle co „państwowy”. Nawet ta językowa rozbieżność może wywoływać dysonans i nieporozumienia.
Wybuch normalnych, narodowych emocji, duma z przynależności do polskiego narodu – rozumianego nie rasowo, ale jako wspólnota kulturowa, do której każdy może się zapisać, niezależnie od pochodzenia i koloru skóry, bo takie rozumienie polskości na Marszu Niepodległości zawsze przeważało, niezależnie od niesprawiedliwych relacji – nie mieści się w pojmowaniu wielu zachodnioeuropejskich nacji. Tam duma narodowa jest jednoznacznie kojarzona z antysystemowymi formacjami, zagrażającymi establishmentowi i dryfującymi nierzadko ku Rosji, podczas gdy w Polsce nigdy nie przestała być zwykłym elementem składowym politycznej emocji, do której przyznawały się w jakimś stopniu wszystkie siły głównego nurtu, z lewicą włącznie.
Teraz, po wielkiej manifestacji, rozpocznie się licytacja. Z jednej strony będzie to licytacja o to, kto jest autorem sukcesu i dzięki komu na marszu (marszach?) pojawiło się tylu ludzi. PiS wejdzie tu w spór z Ruchem Narodowym, z którym zawarł porozumienie tylko na chwilę. RN musi teraz szybko przypomnieć o swojej odrębności, bardzo więc możliwe, że ze zdwojoną siłą zacznie atakować rząd za strategię sprowadzania imigrantów ekonomicznych, bo to główny punkt zaczepienia dla narodowców przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Będzie też zarzucał partii rządzącej, że próbuje zawłaszczyć niedzielny sukces frekwencyjny.
Z drugiej strony licytacja będzie dotyczyć tego, czy PiS legitymizuje skrajną prawicę. Łatwo przewidzieć, że taka będzie narracja opozycji i części zagranicznych mediów. Zacznie się więc rozważanie, czy mieliśmy w istocie dwa marsze czy jeden i jaki wpływ miały władze państwa na to, kto szedł w drugiej części (lub drugim marszu), jak się zachowywał, jakie niósł sztandary czy transparenty oraz jakie wznosił hasła. Nieważne, że to był absolutny margines.
To nie jest sytuacja dla partii rządzącej komfortowa, ale też niespecjalnie w nią uderzy. Jeśli natomiast ktoś może stracić, to ta część opozycji, która postanowiła się całkowicie i ostentacyjnie odciąć od manifestacji. O ile opowieść o tym, że nie chce się wspierać „nacjonalistów” oraz zwolenników wyjścia Polski z UE, mogła jeszcze jakoś zadziałać w poprzednich latach, to dziś, w roku stulecia odzyskania niepodległości, wobec bezprecedensowej skali manifestacji, nie trzyma się kupy. Nawet najbardziej niechętnym mediom nie udało się pokazać marszu jako zdominowanego przez skrajnych nacjonalistów. Nie było też burd i agresji, które można by przedstawić jako obraz całości. Z punktu widzenia ogromnej liczby ludzi opozycja odcięła się zatem od radosnego, polskiego święta, a jej zarzuty rządzący będą zapewne kontrować mówiąc, że politycy PO pokazali, iż ważniejsza jest dla nich partyjna nawalanka niż narodowa feta. Przewidywalne.
Oczywiście jest faktem, że w części marszu, tworzonej przez narodowców, szły zagraniczne delegacje, które nie powinny były się tam znaleźć. Włoscy neofaszyści niekoniecznie muszą z nami świętować odzyskanie niepodległości. Z drugiej jednak strony wiemy, że polskie służby dokonały weryfikacji tego, kto na marsz ma przyjechać i niektórych gości zatrzymały jeszcze na granicy, a innych potencjalnych uczestników dokładnie sprawdziły, a nawet zatrzymały w Polsce. Nie jest więc tak, że polskie państwo biernie się przyglądało.
Na zarzuty, że w marszu szli przedstawiciele skrajnej prawicy, można zaś odpowiedzieć: Polska jest szczęśliwie krajem wolności wyrażania poglądów. Można u nas karać za czyny zabronione, ale nie można nikomu prewencyjnie zabronić demonstrowania, co próbowali zrobić prezydenci Warszawy i Wrocławia. Szczęśliwie osadziły ich w miejscu sądy (brawo uczciwi i rozsądni sędziowie!). Jeśli w demonstracji chce brać udział legalna organizacja – a taką jest choćby ONR – ma do tego prawo. A przecież swoje miejsce podczas manifestacji znaleźli nawet ci, którzy przeciwko niej protestowali. I nawet jeżeli ich zamiarem było sprowokowanie uczestników marszu, to dzięki polskim służbom to się nie udało. I z tego możemy być naprawdę dumni: ci, którzy chcieli, pokazali radość z setnej rocznicy, inni zamanifestowali swoje poglądy, może nieciekawe, ale wciąż dozwolone, a jeszcze inni mogli protestować przeciw jednym i drugim. I wszystko to bez incydentów, bójek, demolowania miasta, choć zorganizowane na chybcika i na ostatnią chwilę. Można by powiedzieć: jeśli tak nam to wyszło, robione na poczekaniu, to czego moglibyśmy dokonać, gdybyśmy przygotowywali się wcześniej i lepiej!