"Marek Perepeczko był piękny jak młody bóg"
Rozmowa z Agnieszką Fitkau-Perepeczko o jej mężu, Marku Perepeczce.
25.11.2005 | aktual.: 25.11.2005 10:09
Tworzyliście niebanalny i niekonwencjonalny związek, czego dowodem jest to, że mieszkaliście osobno.
- Oboje szanowaliśmy swoją wolność i niezależność. A fakt, że nie mieszkaliśmy razem, wcale nie oznaczał, że nie byliśmy sobie bliscy. Wręcz przeciwnie, bardzo się kochaliśmy, przyjaźniliśmy i mogliśmy na siebie liczyć w każdej sytuacji. Byliśmy w stałym, codziennym kontakcie. Jeśli nie mogliśmy się zobaczyć, rozmawialiśmy ze sobą przez telefon. Godzinami, dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Spędziliśmy ze sobą 40 lat życia, nie licząc moich australijskich wyjazdów. Na wiele sobie pozwalaliśmy. Gdy podobał mi się jakiś mężczyzna, mówiłam o tym Markowi.
I co on na to?
- Odpowiadał: „Widzę, k…, widzę”. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bo stało za nami tyle lat i wielka przyjaźń oraz kolosalny sentyment.
Marek Perepeczko słynął z tego, że nie przywiązywał najmniejszej wagi do spraw materialnych.
- One były mu zupełnie obojętne, w ogóle się dla niego nie liczyły. Kiedyś Marek nie bez powodu powiedział o mnie: „Dla niej kariera w ogóle mogłaby nie istnieć. Ona chciałaby mieć duży dom, a w nim dużo ludzi, rodziny i psów. To jej marzenie, a ja jej tego nie mogłem zapewnić”. I jest w tym prawda. Nigdy nie byłam psem na role, od początku stawiałam na karierę Marka. Myślałam sobie, że on będzie grał, a ja będę chodziła na premiery, rozmawiała, dyskutowała. Natomiast Marek uważał, że największym kapitałem człowieka jest jego mózg i inteligencja, a cała reszta nie jest ważna. Z drugiej jednak strony trochę wyrzucał sobie ten brak troski o rzeczy materialne. Mówił na przykład: „Ty źle wyszłaś za mąż”. Lecz ja już w wieku lat 20 wiedziałam, że małżeństwo dla pieniędzy nie ma najmniejszego sensu. A teraz już z całą pewnością mogę powiedzieć, że co do męża miałam nosa i nie pomyliłam się. Zakochałam się wielką, prawdziwą, nieśmiertelną miłością.
Wielu dziennikarzy na własnej skórze przekonało się, że Marek bardzo nie lubił, jak pytano go o Janosika.
- Nie, skądże znowu! Po prostu nie chciał być uznawany za aktora jednej roli, bo przecież miał sporą filmografię. Był nie tylko Janosikiem, ale i Adamem Nowowiejskim w „Panu Wołodyjowskim”, Michałem w „Brzezinie”, Malutkim w „Kolumbach”, Jaśkiem w „Weselu” Andrzeja Wajdy, itd., itp. Po latach cieszył się, że młodzież kojarzy go jako komendanta 13 posterunku, nie wytykając mu Janosika. Generalnie jednak Janosika lubił, bo ta rola nie tylko dała mu megapopularność, ale i przypominała najlepsze lata młodości.
Cieszył się z popularności, jaką przyniosła pani rola Simony w „M jak miłość“ i wydane książki?
- Z jednej strony poklepywał mnie po głowie, bo był bardzo dumny, ale z drugiej czasem wzruszał ramionami. Potrafił opowiedzieć mi taką na przykład historię: „Jakieś dwie panie do mnie podchodzą i mówią - panie Marku, pańska żona pisze takie śliczne książki”. A on: „Co takiego? Jakie książki? Co pani opowiada, to są jakieś bzdury”. Tak, to było połączenie dumy z sarkazmem, i to było rewelacyjne w jego wydaniu. Marek Perepeczko zawsze miał takie poczucie humoru?
- Powiedziałabym, że on miał sadystyczne poczucie humoru. I uważam, że to był jeden z jego największych atutów. Ten dowcip robił na mnie szalone wrażenie. W młodości, gdy Marek był piękny jak młody bóg, i w dojrzałym życiu, gdy stracił już swój dawny wygląd, stanowił o jego niepowtarzalnym seksapilu.
Próbowała go pani odchudzać?
- Oczywiście, że tak, i to wielokrotnie, wręcz nieustannie. Ale zwyciężał ten jego męski egoizm. Za każdym razem, kiedy mówiłam mu, by dbał o swoje zdrowie, myślał sobie pewnie, że mu brzęczę nad uchem. Jak wszyscy mężczyźni, sądził, że najlepiej wie, co dla niego jest dobre. Pod tym względem nie chciał mnie słuchać. Robił mnie i sobie na przekór. Kiedyś Janusz Głowacki powiedział, że Marek obraził się sam na siebie, i coś w tym jest. Pewnie to sprawa charakteru. Przecież mógł się odchudzić, chodzić do klubu sportowego, tym bardziej, że był sportowcem i miał w jednym palcu wszystkie dyscypliny. Ale nie chciał. Prawda jest taka, że Marek kochał jeść. Lecz, wbrew temu, co się teraz mówi, nie nadużywał alkoholu. Nigdy nie widziałam go pijanego.
Podobno był molem książkowym i szczerze nie znosił bankietów.
- Rzeczywiście, Marek kochał książki, pożerał jedną za drugą. Zgromadził wielki księgozbiór. Zresztą wszystkie zarobione przez siebie pieniądze wydawał na książki i ukochane płyty. Świetnie znał się na poezji i wspaniale umiał mówić poezję, co jest rzadkością. Natomiast bankietów starał się unikać jak ognia. Z tego właśnie powodu często bywałam solo.
Ponoć Marek Perepeczko uwielbiał się spóźniać. Nawet na Wigilię.
- To zaczęło się już w narzeczeństwie. Pamiętam, jak ja, moja mama i tata, do tego gosposia i nawet wystrojony w bombki pies czekaliśmy na Marka w zasadzie w każdą Wigilię, a on… niezmiennie się spóźniał. Zawsze gdzieś zabłądził. Pierwsza gwiazdka już dawno była na niebie, a Marek na przykład pocieszał kolegę w tzw. depresji wigilijnej. Co ciekawe, co roku miał jakieś wytłumaczenie na swoje spóźnienie. Przez lata zdążyłam już do tego przywyknąć. Wiem jedno: takiego mężczyzny jak Marek nigdy już nie spotkam, bo taki nie istnieje. On sam powiedział kiedyś: „Przypomnij sobie, z jakim pięknym mężczyzną się zadawałaś”. Teraz zostały mi tylko te wspomnienia.
Anna Wielowiejska