Marcin Makowski: Amerykanie też mieli swój "pucz". Tylko wyszli z niego sto razy lepiej niż Polska
Marks parafrazując Hegla powiedział kiedyś, że historia lubi się powtarzać - pierwszy raz jako tragedia, drugi jako farsa. Analogicznie wypada porównanie czerwcowej okupacji Izby Reprezentantów w USA z obecnym "puczem" sejmowym w Polsce. Pomimo pewnych podobieństw, wydźwięk obu sytuacji jest skrajnie różny. Ale wniosek jeden - dojrzała demokracja wie, jak sobie radzić z kryzysami parlamentarnymi, ale do tego potrzebuje równie dojrzałych mediów i społeczeństwa.
29.12.2016 12:20
Protest na siedząco
Choć głosowania w amerykańskiej Izbie Reprezentantów zazwyczaj nie cieszą się nadmierną popularnością, wydarzenia z 22 i 23 czerwca 2016 roku na chwilę zwróciły oczy światowych mediów w kierunku waszyngtońskiego Kapitolu. To właśnie wtedy, będący w mniejszości Demokraci zdecydowali się na ruch w swojej istocie desperacki. I jak na standardy amerykańskiej debaty politycznej - nawet uwzględniając jej populistyczne zakręty podczas wyborów prezydenckich - nieco z innej bajki. Domagając się wniesienia do porządku obrad głosowania nad ustawą ograniczającą dostęp do broni, w konsekwencji odmowy spikera Izby Paula Ryana, rozpoczęli "siedzący" protest, uniemożliwiając dalszą pracę reszty Reprezentantów.
Sytuacja oczywiście przywodzi na myśl obecny kryzys parlamentarny w Polsce. Faktycznie, podobieństw jest przynajmniej kilka. Demokraci zgromadzeni wokół swojej lider Nancy Pelosi z Kalifornii skandowali: "Nie ma ustawy, nie ma przerwy!". Tymczasem w porządku obrad znajdował się jeszcze ważny projekt, przeznaczający ponad 1,1 mld dolarów na pomoc w walce z epidemią wirusa Zika. Tak jak na Wiejskiej przed przegłosowaniem budżetu, doszło do sytuacji patowej. Zniecierpliwiony Ryan, pomimo kilku prób wznowienia obrad, ostatecznie odroczył posiedzenie Izby na następny dzień, tym samym pozostawiając protestujących w budynku, w którym zgodnie z regulaminem odcięto dostęp do transmisji na żywo emitowanej przez publiczną stację C-SPAN.
Demokraci, mając świadomość, że wytrącono im z ręki najważniejszą broń, czyli uwagę opinii publicznej, wyciągnęli swoje smartfony rozpoczynając autorskie show. Jak stwierdzili, dzięki temu zabiegowi „ich dyskusję nad ograniczeniem dostępu do broni usłyszy cały świat”. Faktycznie, media w Ameryce błyskawicznie przerwały swoje programy, czyniąc z siedzących na podłodze Izby Reprezentantów newsa dnia. Pierwszy raz w historii również C-SPAN wznowił nadawanie w przerwie obrad, jednak zamiast kamer na sali, transmitowano stream z komórek Demokratów. Na tym jednak kończą się analogie między Kapitolem a Wiejską, zaczynają natomiast niewygodne dla naszych parlamentarzystów, mediów i społeczeństwa różnice.
Diabeł tkwi w szczegółach
Pierwsza z nich polega na czasie trwania protestu. Wiedząc o braku możliwości kompromisowych, Demokraci z czasem po prostu stracili rezon. Ostatecznie ich obstrukcja zakończyła się po 26 godzinach 23 czerwca, gdy choć bez debaty ale zgodnie z prawem, o 3 w nocy większość republikańska przegłosowała ustawę o Zika oraz kilka innych. Tym samym zmuszając siedzących Demokratów do wywieszenia białej flagi. Druga różnica leży w podejściu mediów do całego wydarzenia. Owszem, tzw. "sit-in protest" stanowił sensację wieczornych wydań wiadomości, ale w ocenie komentatorów od początku wskazywano na fakt, że szlachetny cel próbuje się osiągać niedemokratycznymi metodami.
Najciekawsze z nich dotyczą być może kwestii użycia telefonów komórkowych przez Reprezentantów do streamów wideo. Jak przypominał liberalny przecież "New York Times", "Było to pogwałcenie zasad Izby, które zabraniają wnoszenia na salę posiedzeń kamer oraz jakichkolwiek urządzeń elektronicznych". Na ten fakt wskazywał zarówno lokalny "Providence Journal", jak i "Washington Post". Nikt nie polemizował z naruszeniem zasad i to one z czasem po prostu zaczęły działać na niekorzyść protestujących. Trzecia różnica polega na reakcji społeczeństwa. Pomimo zebrania się niewielkiej grupy osób wspierających zarówno Demokratów jak i Republikanów, atmosfera na zewnątrz Izby pozostała względnie spokojna. Nikt nie rzucał się pod samochód Paula Ryana, a z drugiej strony nikt nie chciał uchwalić ustawy o Zika w innej sali niż ta, która została przeznaczona do głosowania.
Dramat i farsa
W konsekwencji dzisiaj o wyczynie Demokratów praktycznie nikt by nie pamiętał. Gdyby nie jedna rzecz, która również jest znamienna. Sprawa wróciła do politycznych mediów pod koniec grudnia za sprawą tego samego Paula Ryana, który nie zapomniał protestującym owych 26 męczących godzin. Odwołując się do regulaminu Izby Reprezentantów, jej spiker zaproponował uchwalenie obowiązującej od tej pory kary 2500 dolarów nakładanej na każdego z jej członków, który rozpocznie transmisję wideo z wnętrza budynku. Proszę sobie tylko wyobrazić co by się działo, gdyby podobną surowością wykazał się marszałek Marek Kuchciński. Mielibyśmy dzisiaj na głowie międzynarodową opinię publiczną, wszelkiej maści komisje, a niechętne rządowi media mówiłyby o kolejnym końcu demokracji, stanie wojennym i dniu ostatecznym.
Tymczasem jak zachowują się zarówno krajowe, jak i zagraniczne media wobec dojrzałej demokracji? "Ryan na wszelkie prawa do ukarania Reprezentantów, którzy zajęli podłogę. Starając się jednak zamknąć tę historię, ryzykuje jej reanimację" - pisze wyraźnie sympatyzujący z Demokratami "Washington Post". W stonowany sposób wątpliwości wyraża również magazyn "Politico" twierdząc, że choć polityk ma słuszność w swoich postulatach, trzeba zbadać, czy nie jest to sprzeczne z pierwszym artykułem konstytucji, który przez 200 lat interpretowano w duchu „karania danego członka Izby Reprezentantów tylko za zgodą całej Izby”.
Mamy zatem idealne porównanie obydwu sytuacji. Zarówno w Polsce, jak i w USA doszło do obstrukcji ważnego organu prawodawczego. W obu przypadkach skupiła się na nim uwaga mediów. Tylko o ile kryzysy parlamentarne są czymś normalnym, dopiero w kontraście z protestem Demokratów widać, jak nienormalnie podeszliśmy na Wiejskiej do tematu. Z dramatu, powstała farsa. Z poważnego i krótkiego gestu, operetka, w której posłowie odgrywają role dziennikarzy, komików, prezenterów, pogodynek, internowanych i wokalistów. A wszystko podgrzewają w sosie plemiennego sporu rodzime media.
Może właśnie na tym polega różnica między poważną demokracją a jej infantylną formą, że o ile o kontrowersyjnej propozycji Paula Ryana pisze się na świecie w kategoriach kontrowersyjnego pomysłu wartego rozważenia, o Polsce opowiada się w kategoriach wojny domowej. Kolejny raz w naszej historii podobny pasztet (ukłony dla KOD-u, który wysłał go na wigilijną wieczerzę do Sejmu) mamy na własne życzenie.
Marcin Makowski dla WP Opinii
Marcin Makowski -dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy". Współpracuje z Wirtualną Polską, TVP3 Kraków oraz Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Twórca projektu "II wojna światowa jakiej nie znacie".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.