Makowski: "W sprawie zaprzysiężenia Dudy, Trzaskowski wybrał najgorszy wariant" [OPINIA]
Rafał Trzaskowski, otrzymując zaproszenie na uczestnictwo w zaprzysiężeniu prezydenta Andrzeja Dudy - z politycznego punktu widzenia miał do wyboru dwie racjonalne opcje. Świadomy i zbieżny ze stanowiskiem wielu posłów PO bojkot albo pojawienie się mimo wszystko, motywowane szacunkiem dla instytucji. Wybrał trzeci wariant, najgorszy. Unik.
"Nie będzie mnie niestety w Warszawie" - powiedział we wtorek 4 lipca na konferencji prasowej prezydent stolicy. Odniósł się tym samym do zaproszenia na zaprzysiężenie głowy państwa, które jako najważniejszy kontrkandydat Andrzeja Dudy, siłą rzeczy otrzymał. Zgromadzenie Narodowe oraz uroczystość zaplanowana na czwartek, od przynajmniej tygodnia stanowi polityczny papierek lakmusowy, który mierzy stopień opozycyjności wobec obecnego układu władzy.
Jedni politycy argumentują, że pojawić się muszą, bo choć cieszyć się nie będą, wymaga tego od nich szacunek do państwa. Inni, jak choćby Kamila Gasiuk-Pihowicz czy Michał Szczerba twierdzą wprost, że procedura zatwierdzenia ważności wyborów prezydenckich przez Sąd Najwyższy jest nieważna, dlatego nie będą się przyglądać fasadowej uroczystości z "pseudoprezydentem".
Z kolei szef PO, Borys Budka, po kilkukrotnej zmianie zdania, ostatecznie zadeklarował, że w Zgromadzeniu Narodowym "udział weźmie delegacja parlamentarzystów KO", ale już "w zaprzysiężeniu prezydenta nie wezmą udziału szefowie partii wchodzący w skład KO, jako wyraz sprzeciwu wobec łamania przez Andrzeja Dudę Konstytucji".
Można było zatem wybrać którąś z tych strategii. I choć bojkot wyniku wyborów i podważanie legitymacji Andrzeja Dudy uważam za ogromny błąd opozycji, który spycha ją do coraz ciaśniejszego narożnika - jakikolwiek wybór jest lepszy, niż brak wyboru. Jakakolwiek klarowna decyzja i bycie wobec niej konsekwentnym skuteczniejsza, niż nieustanne zmienianie zdania.
Właśnie w takiej kategorii - uniku oraz zdjęcia z siebie odpowiedzialności - traktuję stanowisko Rafała Trzaskowskiego, które rozwinął we wtorek wieczorem w Polsat News. - Po pierwsze nie jestem członkiem Zgromadzenia Narodowego. Nie ma mnie po prostu w Warszawie dlatego, że obiecałem dzieciom, że się nimi zajmę, po chyba 18 weekendach pracy bez przerwy - powiedział w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim. Trzaskowski dodał, że to nie jest "bojkot", a wynik wyborów, pomimo tego, że nie były równe, a "Sąd Najwyższy prześlizgnął" po protestach jego sztabu - uważa za ważny.
Prezydent Warszawy nadmienił również, że rozumie rozterki jego koleżanek i kolegów, "którzy twierdzą, że skoro pan prezydent łamał konstytucję, a łamał konstytucję, no to można mieć zastrzeżenia do tego, żeby być tam, gdzie pan prezydent będzie znowu na tę konstytucję przysięgał".
Tylko co to tak naprawdę znaczy?
To już kolejny raz, gdy zamiast wykorzystać poparcie i energię wyborców zgromadzone podczas kampanii, Rafał Trzaskowski rozwadnia swój przekaz, wybiera mgliste zapowiedzi. Każe czekać na budowę ruchu społecznego, na czas po wakacjach, ale nie wiadomo czym ten ruch ma być. Wyborów nie kwestionuje i może na zaprzysiężenie by poszedł - ale wiecie, rozumiecie - dzieciom urlop obiecał. Chce tworzyć coś ponad podziałami partyjnymi, ale jest zbyt asekurancki, aby rzucić wszystko na szalę. Rzucić wyzwanie własnemu zapleczu w PO. Ulica Lecha Kaczyńskiego będzie, gdy się wszystko uspokoi. Później, kiedyś tam.
Tak nie zachowuje się człowiek, który przez trzy lata planuje pracować u podstaw i wrócić w roli lidera, który prowadzi swoje stronnictwo do parlamentarnego zwycięstwa. Niestety.
Marcin Makowski dla WP Opinie