Makowski: "Trump odchodzi, ale jego wyborcy (i problemy Ameryki) zostają" [OPINIA]
Wymazanie Donalda Trumpa z "Kevina samego w Nowym Jorku" jest znacznie łatwiejsze, niż wymazanie problemów strukturalnych dotykających miliony Amerykanów, które wyniosły go do władzy. Prezydent Trump być może znika ze sceny politycznej w niesławie, ale nie znikają jego wyborcy. Jeśli demokraci to zlekceważą, mogą jeszcze za nim zatęsknić.
Bardzo łatwo z perspektywy czasu spojrzeć na prezydenturę Donalda Trumpa, nazywając ją "błędem systemu". Prosto jego samego uznać za szaleńca, który ze względu na słabość Hillary Clinton oraz korzystny układ głosów elektorskich, w 2016 r. prześlizgnął się do Białego Domu - zamieniając amerykańską politykę w pokraczny reality show.
Niezwykle kuszące jest sprowadzenie niespełna 75 mln głosujących na niego Amerykanów do grupy lunatyków wierzących w teorie spiskowe spod znaku QAnon, którzy 6 stycznia szturmowali Kapitol. Moralnie satysfakcjonujące musi być wrzucanie memów ukazujących Trumpa w roli podpalacza Ameryki, któremu dbający o poziom debaty publicznej szefowie gigantów IT wyciągnęli wtyczkę do mediów społecznościowych. Szalenie zabawne jest nawoływanie do usunięcia Trumpa z "Kevina samego w Nowym Jorku", oraz odebranie jego firmie możliwości zarządzania karuzelą oraz lodowiskiem w Central Parku.
Zanim jednak w aurze święta demokracji, przy akompaniamencie Lady Gagi i Jennifer Lopez Joe Biden 20 stycznia rozpocznie swoją kadencję, warto zrozumieć, co wyniosło Donalda Trumpa do władzy.
Nie była to zbiorowa hipnoza Ameryki, ale bagatelizowane przez sporą część zarówno demokratycznego jak i republikańskiego establishmentu problemy strukturalne kraju, który żyjąc dostanie na wybrzeżach, zapomniał o swoim sercu. To właśnie poczucie braku sprawczości robotników z Midwestu czy Pasa Rdzy, których fabryki przenoszono do Chin a kopalnie zamykało, dało milionerowi z Nowego Jorku paliwo, którego nie miał żaden inny kandydat swojej partii. Była nim mieszanka gniewu, poczucia beznadziei, populizmu, dumy narodowej oraz obietnicy, że ta Ameryka, którą pamiętają jako wielką - jeszcze powróci.
Socjolożka Arlie Russell Hochschild opisała ten stan w książce "Obcy we własnym kraju", dokumentując życia robotników oraz niższej klasy średniej Luizjany. Charlie Leduff dał wgląd w upadający mit industrialnej potęgi w reportażu "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki". Prawnik J.D. Vance sportretował niewidoczne z Waszyngtonu pęknięcie klasowe w formie osobistego reportażu w "Elegii dla bidoków", zekranizowanej niedawno przez Netflixa. Właśnie z takich perspektyw i z takich miejsc jak depresyjne Middletown w stanie Ohio można dostrzec, że wraz z odejściem Trumpa w niesławie nie odchodzą problemy bezrobocia, nierówności ekonomicznej, rasowej oraz wynikającej z dostępu do służby zdrowia.
Donald Trump zaprzepaścił szansę i pod wieloma względami roztrwonił władzę, którą dostał do rąk od mieszkańców środkowej Ameryki, ponieważ choć lepiej od Clinton rozumiał, co ich boli, tak naprawdę rozumiał być może tylko potrzeby własnego ego. Nie litowałbym się nad jego losem, bowiem między Trumpem a "ludem MAGA" na Kapitolu wiała i wieje społeczno-finansowa przepaść. Nawet jeśli nigdy nie wróci do polityki, Trump może się schować w swojej luksusowej rezydencji w Mar-a-Lago na Florydzie.
Czym innym jest jednak uznanie Trumpa za prezydenta, który zapisze się w historii przez podwójny impeachment, a czym innym przejście do lewicowo-liberalnego resetu państwa, w którym z przedziwną satysfakcją uczestniczy również część mediów i polityków w Polsce. Aby za cztery lata nie przyszedł drugi, być może skuteczniejszy i bardziej cyniczny Donald Trump - demokraci muszą choćby spróbować zrozumieć, dlaczego wcześniej przegrali, zamiast pławić się w samozadowoleniu.
"Polaryzacja społeczeństwa i coraz bardziej widoczny fakt, że się po prostu wzajemnie nie znamy, sprawiają, że zbyt często poprzestajemy na niechęci i pogardzie" - pisała we wstępie do swojej książki Hochschild. Od tego czasu minęły ponad cztery lata. Warto, nie tylko w Ameryce, odrobić tę lekcję z empatii. Inaczej na własne życzenie zamieszkamy w państwach równoległych.
Marcin Makowski dla WP Wiadomości