Makowski: "Szaman szuka wiceprezydenta. Amerykańska demokracja w historycznym kryzysie" [OPINIA]
Prezydent Rosji i Chin musieli oglądać wczorajsze zamieszki w Kongresie z uśmiechem na ustach. Amerykańska demokracja destabilizuje się na ich oczach, prezydent Donald Trump nie uznaje swojej porażki, a kolejne masowe rozruchy na ulicach wydają się kwestią czasu. Dla Polski to sygnał alarmowy. Czy go słyszymy?
Kiedy piszę te słowa, Kongres zatwierdza właśnie wygraną Joe Bidena jako 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Raptem kilka godzin wcześniej na miejscu, z którego przemawia wiceprezydent Mike Pence oraz speaker Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, stał jednak wytatuowany "szaman", ubrany w skórę bizona z rogami na głowie, z amerykańską flagą wymalowaną na twarzy i dzidą w ręku. Krzyczał "gdzie się chowasz" - szukając wiceprezydenta, który w myśl słów Donalda Trumpa miał "stanąć na wysokości zadania" i wyniku "sfałszowanych wyborów" nie uznać.
Ponieważ tak się nie stało, miejsce obrad amerykańskiego Senatu - serce tutejszej demokracji - zostało na chwilę przejęte przez tłum wspierający Donalda Trumpa. W całej historii Stanów Zjednoczonych nie widziano podobnych obrazków. Ludzie z flagami Konfederacji, w czapkach "Make Ameryka Great Again" oraz wyglądający jak samozwańczy szeryfowie - wtargnęli na wzgórze Kapitolu, szturmując biura kongresmenów, szperając w ich dokumentach, wynosząc część wyposażenia budynku. Co oczywiste, doszło również do starć z służbami porządkowymi i policją. Wiemy już, że zginęły cztery osoby, jest wielu rannych.
I choć Donald Trump ostatecznie wezwał swoich zwolenników do "szanowania prawa i porządku" oraz rozejścia się do domów - tych wydarzeń i tej krwi nie da się już wymazać. W końcu to Donald Trump od wielu tygodni sukcesywnie podważał wynik wyborów prezydenckich, publicznie twierdził, że zwycięstwo zostało mu zabrane, a wcześniej, na taśmach ujawnionych przez "Washington Post", przez ponad godzinę naciskał na gubernatora stanu Georgia, aby ten "znalazł" brakujących 11 780 głosów, które gwarantowałyby mu odbicie stanu. Tak się jednak nie stało, natomiast szóstego stycznia w wyborach uzupełniających do Senatu wygrało dwoje Demokratów, przejmując tym samym izbę wyższą amerykańskiego parlamentu dla swojej partii.
Właśnie w takich warunkach prezydent Trump przemawiał w Waszyngtonie do swoich zwolenników, karmiąc ich historią o establishmencie, który podniósł rękę na demokrację.
I to właśnie część owych zwolenników, podburzona jego słowami, rozpoczęła swój samozwańczy marsz mający "ocalić Amerykę". W istocie, widzieliśmy jednak jej poniżenie i upadek. Po serii brutalnych zamieszek związanych z protestami ruchu Black Lives Matter, kolejny raz Stany Zjednoczone wysłały w świat obraz chaosu, bezprawia i de facto czegoś w rodzaju ludowego powstania wobec legalnie wybranej władzy. - W tej chwili mamy do czynienia z bezprecedensową napaścią na naszą demokrację. To sytuacja inna od wszystkiego, co widzieliśmy w dzisiejszych czasach. Napaść, na cytadelę wolności, na sam Kapitol. Napaść na reprezentantów ludzi i na policję Kapitolu, którzy przysięgli ich chronić. I na urzędników, którzy pracują w sercu naszej republiki - powiedział w przemówieniu do Amerykanów prezydent-elekt Joe Biden, na Twitterze dodając: "jesteśmy lepsi (jako naród - przyp. red.) od tego, co widzicie".
Pytanie brzmi jednak: co dalej? Jak posklejać naród, który nie uznaje podstaw własnego systemu oraz pokojowego przekazania władzy? Jakim partnerem międzynarodowym w tej sytuacji staje się Ameryka, której urzędujący prezydent nie rozumie, że przegrał? Czy można wierzyć w jakiekolwiek z jego zapewnień, dzisiaj wartych tyle, ile sugerowanie, że Polska jako pierwsza na świecie otrzyma szczepionki na koronawirusa z USA?
Również nasza klasa polityczna musi sobie na te wątpliwości odpowiedzieć. Niestety zamiast zrozumieć powagę sytuacji, grzęźnie dziś w szukaniu żenujących analogii do wydarzeń na Kapitolu albo nabiera wody w usta.
A sytuacja wygląda następująco: Donald Trump uznał własnego wiceprezydenta za zdrajcę, który nie unieważnił wyniku wyborów, zmobilizował swoich zwolenników, a następnie umył ręce za ich czyny, a gdzieś w tle tych wydarzeń czai się przynajmniej kilka nierozwiązanych konfliktów społeczno-politycznych, czekających na swoją kolej, przy równoczesnej konieczności walki z pandemią i największym od stulecia kryzysem ekonomicznym. Nie mam wątpliwości, że zarówno Władimir Putin jak i Xi Jinping oglądali wczorajsze wydarzenia z uśmiechem na ustach. Dla nas to powód do trwogi.
Marcin Makowski dla WP Wiadomości