Makowski: "Prezydenckie 'debaty korespondencyjne'. Przegrany jest tylko jeden" [OPINIA]
Trudno uznać kogokolwiek za zwycięzcę dwóch prezydenckich "debat" korespondencyjnych. Łatwo wskazać za to przegranego. To polskie społeczeństwo, które nie doczekało się, i już zapewne nie doczeka, realnego starcia między Andrzejem Dudą i Rafałem Trzaskowskim. Tak tworzy się niebezpieczny dla mediów i demokracji precedens.
Poniedziałkowy wieczór był jak polityczne doświadczenie z pogranicza "Misia" Barei i "Dnia Świra" Koterskiego. Żeby śledzić odpowiedzi prezydenta Warszawy oraz prezydenta Polski, trzeba było mieć włączane albo dwa telewizory na raz, albo dwa telewizyjne streamy na laptopie. Jednym uchem łowić słowa Andrzeja Dudy z Końskich, drugim Rafała Trzaskowskiego z Leszna. Zatopić się w kakofonii obietnic, oskarżeń, spinów i narracji.
Zastanawiam się, czy sami uwierzylibyśmy jeszcze kilka, kilkanaście lat temu, że coś takiego może się wydarzyć? Czy nie popukalibyśmy się w czoła, gdyby ktoś pokazał nam scenariusz komedii, w której dwóch kandydatów na najważniejszy urząd w państwie organizuje symultanicznie "debaty" z samym sobą, ustawiając obok pusty pulpit - czekający równocześnie na przeciwnika, który nie ma i od początku nie miał zamiaru się pojawić?
Trudno o bardziej realny symbol nie tyle podziałów politycznych w Polsce, bo te od zawsze były realnie i nie wymyśliła ich Platforma z PiS-em, ale fizycznej wręcz manifestacji tego, jak wygląda życie w bańce informacyjnej. Wyborcy mogą mieć już bowiem nie tylko "swoje" telewizje, portale, gazety i tygodniki, ale również "swoje" debaty, podczas których kontrkandydat wydaje się zbędną dekoracją do zaocznego sądu nad jego wizją państwa.
W konsekwencji braku realnej stawki, autentycznego starcia prezydentów Dudy i Trzaskowskiego, otrzymaliśmy nie tyle przydługie expose z jednej, albo konferencję prasową z drugiej strony - ale po prostu dwa nudne spektakle, pozbawione emocji, polotu i treści, które mogłyby zmienić czyjekolwiek zdanie na finiszu kampanii. Jedyną konsekwencją tego stanu rzeczy może być demobilizacja części elektoratu Szymona Hołowni i Krzysztofa Bosaka, który widząc polityków niepotrafiących stanąć ze sobą na ubitej ziemi, zniechęci się do głosowania w ogóle, czując, że kandydaci nie traktują ich głosu serio. Wcale im się nie dziwię.
Oczywiście trudno w tym wszystkim postawić znak równości między Końskimi a Lesznem. O ile Rafał Trzaskowski przewiózł po prostu warszawskich dziennikarzy do Wielkopolski, która służyła jako tło pod dyskusję, którą mógłby urządzić na Powiślu - o tyle trzeba mu oddać, że stanął do dyskusji z dwudziestoma zróżnicowanymi redakcjami. Choć ewidentnie uszczypliwie odnosił się do tych, które z góry określił jako "prorządowe", a na wiele pytań jasnych odpowiedzi nie udzielił, przynajmniej kilka stosunkowo niewygodnych padło, a sam kandydat musiał się z nimi skonfrontować.
Końskie natomiast nie starało się nawet udawać, że jest czymś więcej niż spektaklem wymierzonym w nieobecnego włodarza stolicy. Jego nazwisko padało przed każdym pytaniem, po którym kamery TVP pokazywały wymownie pustą mównicę, a następnie redaktor Adamczyk podkreślał, że "nie ma z nami wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej". Formuła "town hall", stosowana z powodzeniem i opracowywana przez lata w Stanach Zjednoczonych, w przypadku Końskich nie zdała egzaminu. Przez większość transmisji obserwowaliśmy bowiem (często ciekawe) pytania mieszkańców, ale puszczane na ekranach telewizorów, dopiero pod koniec otrzymując coś, co miało pozór interakcji z kilkoma doproszonymi do studia osobami.
I nawet w tym aspekcie, zarówno u Rafała Trzaskowskiego, jak i Andrzeja Dudy, internauci błyskawicznie doszukali się fałszywych akcentów. W Lesznie jedno z pytań zadał dziennikarz, który w rzeczywistości pracuje w warszawskim Ratuszu, w Końskich radna PiS-u.
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że zbytni koniunkturalizm zaszkodził nie tylko debacie - do której jako obywatele mają prawo - ale również samym kandydatom, którzy politycznie wiele nie zyskali, stracili natomiast możliwość autentycznego sprawdzenia swoich retorycznych możliwości. Rafał Trzaskowski wraca z Leszna - co przyznają sami politycy PO - bez "gejmczendżera", Andrzej Duda z niefortunną wypowiedzią o tym, że nie popiera obowiązkowych szczepień na koronawirusa i sugestią, że nie popiera obowiązku szczepień w ogóle, którą sam musiał na Twitterze chwilę po "debacie" prostować.
Spokojnie mogli się panowie spotkać w obydwu formatach - stanąć przed pytaniami dziennikarzy oraz mieszkańców i korona by nikomu z głowy nie spadła. A tak, niewiele stracili, niewiele zyskali, a niesmak pozostał.
Marcin Makowski dla WP Opinie