Makowski: "Czeska lekcja dla polskiej opozycji. Czy ktoś w Warszawie wyciągnie wnioski?" [OPINIA]
Ponad 250 tys. protestujących w kraju, który liczy 10 mln 600 tys. mieszkańców to tak, jak by w Polsce na ulicę wyszedł prawie milion osób. Wszystko w kontrze do premiera Andreja Babisza oskarżonego o malwersacje finansowe w stroniących od protestów Czechach. Co sukces tamtejszej opozycji mówi o kondycji naszej, polskiej?
24.06.2019 | aktual.: 24.06.2019 14:25
Praga nie widziała takiej skali protestów politycznych od czasów aksamitnej rewolucji z 1989 r., podczas której w procesie obalania komunizmu w Czechosłowacji na ulice miasta wyległo 800 tys. osób. Tym razem powód jest, żeby tak rzecz, bardziej doraźny i personalny jednocześnie. Chodzi o premiera kraju, biznesmena Andreja Babisza oraz minister sprawiedliwości Marie Beneszovą, powołaną szybko na stanowisko po propozycji policji, aby postawić szefowi czeskiego rządu zarzuty kryminalne, związane z wykorzystywaniem pozycji na rzeczy prywatnych interesów. Dla porównania we współczesnej historii Czech w stolicy podobny tłum zebrał się tylko raz, w 2012 r., gdy w obronie interesów związków zawodowych zjechało się około 100 tys. protestujących.
Co zatem czeska opozycja zrozumiała z protestowania, potrafiąc sprowokować wysoką frekwencję i zaangażowanie społeczne, a czego nie rozumie się nad Wisłą? Zacznijmy od podstaw, mając oczywiście świadomość, że nasze państwa ze względu na specyfikę polityczną i mentalność sporo się różnią.
Kryterium uliczne
Po pierwsze, Czesi nie nadużywają "kryterium ulicznego". Nie wychodzą na ulice, bijąc w tarabany przy każdym, nawet dyskusyjnym, podejrzeniu naruszenia ładu demokratycznego, tym samym nie rozmieniając argumentu presji społecznej na drobne. Tymczasem w Polsce od lat, a z ogromnym natężeniem od 2015 r. przez Warszawę i inne większe miasta przechodzą niezliczone, słabnące w oczach demonstracje. Widząc, że nic z podobnego wiecowania nie wynika, a energia zgromadzonych idzie jak para w gwizdek, władza nauczyła się podobne "zloty" marginalizować.
Osobna sprawa to patologiczne przekłamywanie autentycznej skali protestów publicznych, odpowiednie kadrowanie i tworzenie medialnego świata równoległego, które osłabia zapał protestujących. W końcu jakie znaczenie ma autentyczne uczestnictwo, skoro wg Ratusza jeśli przyjdzie 10 tys. osób, powie się, że było 50, a jeśli przyjdzie 50, wg policji okaże się, że było 10?
No logo
Po drugie, Czesi rozumieją, że upartyjnianiem manifestacji skazuje się ją w dłuższej perspektywie na porażkę. Protesty "no logo" (nie licząc pierwszych wieców anty-ACTA z 2012) udały się w Polsce raz, latem 2017 pod hasłem "3xVETO", i były podaj najautentyczniejszymi i przynoszącymi częściowe przełożenie na decyzje prezydenta Andrzeja Dudy. Te, które od kwietnia przelewają się przez Pragę, były od początku społeczne.
Choć ze sceny do demonstrantów przemawiali publicyści, aktorzy i osoby publiczne, świadomie wykluczono polityków. A i tak organizatorzy protestów z "Miliona chwil dla demokracji", zapewnili na wszelki wypadek, że partii zakładać nie zamierzają, zawieszając protesty w okresie wakacyjnym tylko do sytuacji "poważnego naruszenia zasad demokracji". To pragmatyzm, ale pomagający nie stracić impetu w zapowiedzianym na 16 listopada wiecu w przeddzień masakry studentów w 1989 r., będącej zarzewiem aksamitnej rewolucji.
Prosty język
Po trzecie, Czesi rozumieją, że opozycyjność musi być dla ludzi, a nie tylko dla elit i nie tylko dla stolicy. Idea, która wyprowadziła ich na ulice jest prosta - mamy premiera, wobec którego Unia i organy państwowe żywią uzasadnione podejrzenia o dostosowywanie polityki pod interes jego własnej spółki Agrofert, w zarządzie powierniczym której zasiada również jego żona. W związku z tym język protestu również może być prosty i sugestywny.
"Nasz kraj ma wiele problemów, a rząd ich nie rozwiązuje. Nie rozwiązuje ich, ponieważ jedynym zmartwieniem premiera jest to, jak uwolnić się od własnych problemów. Niedopuszczalne jest, aby nasz premier był osobą objętą śledztwem kryminalnym" - powiedziała jedna z protestujących Czeszek na scenie w centrum Pragi. Nie ma tutaj napuszenia, patosu palenia białych świeczek i umartwiania się liderów naszej opozycji, prawda?
Spontaniczność
Po czwarte, Czesi rozumieją, że autentyczny protest musi być oddolny. Nie zwozi się na niego aktywu partii autobusami z prowincji, co jedynie pomaga ludziom, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli chcą być w centrum wydarzeń. Do Pragi przyjechali opozycjoniści z całych Czech, uruchomiono dodatkowe połączenia kolejowe, całość niedzielnych manifestacji przebiegła w spokoju, z wyważonymi hasłami na transparentach.
To strategia inkluzywności, a nie ekskluzywności i lansu na "antypis", którą swego czasu prezentowała część młodej "warszawki". I która gdy KOD i PO zrobiły się passe, wybrała bulwary wiślane zamiast placu przed Sądem Najwyższym.
Oczywiście od sukcesu jednej demonstracji do stworzenia transparentnego państwa i ewentualnego pociągnięcia premiera do odpowiedzialności (jeśli jest winny) długa droga, ale jeśli ktoś zadaje sobie dzisiaj pytanie "dlaczego oni mogą, a my nie", odpowiedź na nie będzie się zawierała w zaprzeczeniu czterem punktom, które powyżej wymieniłem. Czyja to wina? Na to pytanie każdy z czytelników musi już sobie odpowiedzieć z osobna.