Majmurek: "Pyrrusowe zwycięstwo Kaczyńskiego" [OPINIA]
6 kwietnia 2020 roku przejdzie do historii polskiego parlamentaryzmu oraz do historii partii Prawo i Sprawiedliwość. Być może przyszli historycy tej formacji będą od tego dnia liczyli początek dekompozycji obozu Kaczyńskiego. Bo choć ostatecznie, kilka minut po godzinie 22, Kaczyński dostał co chciał – ustawę umożliwiającą wyłącznie głosowanie korespondencyjne w maju – jego zwycięstwo może okazać się pyrrusowe. Lider PiS wielkim kosztem wygrał bitwę, zwycięstwo w której może go strategicznie sporo kosztować.
Sejmowy thriller w trzech aktach
Poniedziałek w Sejmie miał dramaturgię najlepszego politycznego dreszczowca. Pierwszy akt przyniósł trzęsienie ziemi w postaci dziwnej dymisji Jarosława Gowina. Lider Porozumienia podał się do dymisji, ale pozostał w koalicji rządowej. Zapowiedział przy tym, że sam nie poprze ustawy umożliwiającej całkowicie korespondencyjne głosowanie w wyborach prezydenckich 10 maja, ale zarekomenduje to swojej partii.
Gdy wydawało się, że Kaczyński znów wygrał, drugi odcinek przyniósł zwrot akcji: PiS przegrał głosowanie nad wprowadzeniem do porządku obrad rzeczonej ustawy. Wszystko przez dwóch głosujących "przeciw" posłom Porozumienia, kilku wstrzymujących się od głosu oraz dwóch posłów PiS: jeden z nich przez pomyłkę zagłosował "przeciw", drugi najpewniej spóźnił się na głosowanie on-line.
W trzecim akcie nastąpił jednak kolejny zwrot. PiS złożył nowy, nieznacznie zmieniony projekt ustawy. Nie tylko umożliwia ona całkowite głosowanie korespondencyjne, ale także przesunięcie przez marszałek Witek terminu wyborów prezydenckich o tydzień, na 17 maja.
Na kilka godzin Kaczyński stracił kontrolę
Okres między przegranym głosowaniem po godzinie 13, a wznowieniem obrad wieczorem, był wyjątkowym od lat w polskiej polityce czasem, gdy Jarosław Kaczyński utracił kontrolę nad Sejmem w istotnej dla siebie kwestii. Odkąd PiS wygrał wybory pod koniec października 2015 roku, nie zdarzyło się to tak naprawdę ani razu.
Owszem, władza PiS przeżywała kryzysy. W marcu 2017 roku upór Jarosława Kaczyńskiego, domagającego się zablokowania drugiej kadencji Donalda Tuska na stanowisku szefa Rady Europejskiej, zderzył się z zasadą rzeczywistości. PiS przegrał 27:1 i zapłacił za to sondażową cenę. Kilka miesięcy później Andrzej Duda zawetował dwie z trzech ustaw sądowych, opóźniając próbę przejęcia przez PiS kontroli nad sądownictwem.
W tych wszystkich kryzysach parlament pozostawał jednak warownym grodem Jarosława Kaczyńskiego. Tu rządził żelazną ręką. Czego sobie nie zażyczył, w kilka nocy stawało się prawem. Opozycja mogła składać protesty, krzyczeć, a nawet okupować Sejm – i tak było wiadomo, że górą będzie Kaczyńskiego. 6 kwietnia 2020 roku ta pewność się skończyła.
Proces zaczął się co prawda wcześniej, już w październiku zeszłego roku. Po wyborach parlamentarnych Kaczyński stracił kontrolę nad Senatem, a jego większość w Sejmie zależna stała się od postawy dwóch koalicyjnych partii tworzących Zjednoczoną Prawicę: Porozumienia Jarosława Gowina oraz Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry. Porozumienie buntowało się na początku kadencji w sprawie zniesienia trzydziestokrotności składki na ZUS, ale tamta sprawa nie była nawet w jednej dziesiątej tak ważka dla prezesa PiS, jak termin wyborów prezydenckich.
Dlatego poniedziałkowe kilka godzin, gdy Jarosław Kaczyński utracił kontrolę nad Sejmem, może okazać się tak kluczowe dla przyszłości jego projektu politycznego. Choć ostatecznie Kaczyński przeforsował projekt, to tamten dzień pokazuje, że w sytuacji zaostrzających się kryzysów lider PiS za każdym razem będzie musiał walczyć o wygraną w parlamencie.
Władza odpłynęła
Zwycięstwo prezesa PiS jest pyrrusowe z jeszcze jednego powodu. Forsując wybory w maju Kaczyński całkowicie rozmija się z nastrojami społecznymi. Polacy ich nie chcą. Sondaż Neurohm i BrandConsulting z zeszłego tygodnia pokazuje, że przełożenia wyborów życzy sobie ponad 90 proc. (!) ankietowanych.
Nie chodzi przy tym tylko o obawy o własne zdrowie – w pełni uzasadnione. Ludzi żywotnie obchodzi dziś zupełnie co innego niż lokator pałacu prezydenckiego. Służba zdrowia jest na granicy wytrzymałości. Przymusowa izolacja coraz bardziej doskwiera z każdym dniem. Kryzys już uderza w gospodarkę. Małe biznesy mają problemy z płynnością. Ludzie dostają wypowiedzenia. Samozatrudnionym ustają całkowicie lub zmniejszają się źródła dochodu. Rządząca większość, zamiast szukać rozwiązań łagodzących kryzys od dobrych kilku dni zajmuje się czymś innym: terminem i formą wyborów. Nie trzeba być jakimś zapamiętałym przeciwnikiem Jarosława Kaczyńskiego, by uznać, że władza całkowicie odpłynęła.
Widać to było w poniedziałek w Sejmie. Premier Morawiecki jak zwykle uprawiał propagandę sukcesu. Wzywał Unię Europejską do ambitnej polityki (walki z rajami podatkowymi), choć jego rząd przez lata robił wszystko, by walczyć z Europą będącą czymś więcej niż strefą wolnego handlu i źródłem funduszy dla Polski. Nie przedstawił jednak zdesperowanym Polakom żadnych konkretów.
Jeszcze bardziej od swojego premiera oderwany wydawał się Jarosław Kaczyński, który w środku największego kryzysu w swoim politycznym życiu wszedł na mównicę, by przypomnieć swoją wersję sporu o Trybunał Konstytucyjny z 2015 roku, co naprawdę poza nim nie obchodzi dziś chyba dosłownie nikogo.
Wszyscy zapłacimy cenę totalnego konfliktu
Patrząc na to oderwanie rządzących, nie sposób nie spytać, czy wiedzą, co właściwie robią, prąc do wyborów w maju. Naprawdę, biorąc pod uwagę chaos, w jakim cały projekt głosowania korespondencyjnego jest wprowadzany – i to, że władza daje sobie margines, umożliwiający przeniesienie głosowania na siedemnastego maja – trudno uwierzyć, że rząd i podległa mu poczta czysto logistycznie ogarną wyborczy proces, a całość nie skończy się zupełną kompromitacją państwa.
Nawet jeśli jakimś cudem logistyka się nie wysypie, to z takich wyborów pewnie wycofają się wszyscy poważni kandydaci opozycji. Andrzej Duda pokona Marka Jakubiaka przy historycznie niższej frekwencji, znacznie poniżej 50 proc. Legitymacja tak wybranego prezydenta poza jego twardymi zwolennikami będzie zerowa, a jego wybór kwestionowany. Takie wybory to podłożenie dynamitu pod cały polski system polityczny, a spór polsko-polski wejdzie na nowy, nieznany dotąd poziom agresji i toksyczności. Co w końcu uderzy także w obóz władzy – choć po drodze wszyscy zapłacimy cenę totalnego politycznego konfliktu i związanej z tym niestabilności.
Dzisiejsze zwycięstwo będzie więc prędzej czy później Jarosława Kaczyńskiego sporo kosztować. Zwłaszcza jeśli faktycznie prezes nie wycofa się z pomysłu wyborów w maju. Bezsensowną ustawkę i stratę czasu jeszcze jakoś wyborcom można wytłumaczyć. Zorganizowanie szeroko kontestowanych wyborów, pogrążających polski system polityczny w kryzysie nieznanym od lat 80. XX wieku, już trudniej. Zwłaszcza gdy ludzie dosłownie tracą środki do życia i ostatnie, czego oczekują od władzy, to tego typu partyjniackie przepychanki.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.