Majmurek: PiS jeszcze zatęskni za Angelą Merkel [OPINIA]
W europejskiej polityce kończy się epoka. Jakie nie byłyby wyniki wyborów 26 września, na emeryturę odchodzi Angela Merkel. W zmieniającej się polityce naszego kontynentu jej władza w Niemczech pozostawała jednym z najbardziej stabilnych punktów, zaraz po panowaniu Elżbiety II.
Zmieniali się prezydenci Francji, sypały się koalicje rządowe we Włoszech i Hiszpanii, PiS zamieniał się miejscami z PO, przez Europę przetoczył się kryzys finansowy i uchodźczy, wydarzył się brexit, a Merkel trwała na urzędzie przez 15 lat. Dłużej niż jakikolwiek demokratyczny przywódca w Europie XXI wieku.
Wiele decyzji niemieckiej kanclerz wywołało kontrowersje w Niemczech i poza jej granicami, niektóre z całkiem dobrych powodów. Niemniej jednak, nie minie dużo czasu, gdy niejedna osoba, partia polityczna czy państwo zatęskni za stabilnością, jaką projektowała pani kanclerz. W tym Prawo i Sprawiedliwość.
Ofiary własnej propagandy
Rozumiem, jeżeli to ostatnie stwierdzenie budzi sceptycyzm części czytelników. Propaganda rządzącej partii przedstawia przecież kanclerkę Niemiec jako polityczkę Polsce wrogą, wobec Polski zaborczą, dążącą do narzucenia Polakom swojej woli. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach, po powrocie Donalda Tuska do polskiej polityki.
"Wiadomości" TVP nieustannie pokazują Tuska mówiącego "für Deutschland" i Angelę Merkel stojącą nad nim gdzieś w tle. Liderzy opinii związani z rządzącym obozem przekonują, że to właśnie Merkel miała dać Tuskowi misję powrotu do polskiej polityki, by realizował niemieckie interesy. Bo Niemcom zależy, by Polska była źródłem taniej siły roboczej i rynkiem zbytu dla niemieckich produktów, by zakłamać historię, by pozbyć się odpowiedzialności za zbrodnie z okresu II wojny światowej, wreszcie, by ponownie narzucić Polakom przyjęcie nielegalnych migrantów z Bliskiego Wschodu, jak w 2015 roku - tym razem skutecznie.
Zobacz też: Stracił funkcję, bo ujawnił kłopoty z KE. Teraz mówi: to PiS-exit
Propaganda PRL straszyła Polaków poprzednikiem Merkel na stanowisku kanclerza, Konradem Adenauerem, pokazując jego zdjęcia w krzyżackim płaszczu. Polityk faktycznie był świeckim członkiem zakonu, który od dawna utracił swoje militarne funkcje i rolę, z jakiej kojarzymy go z powieści Henryka Sienkiewicza. Wymierzonej w Merkel propagandzie PiS do kompletu brakowało tylko takiego zgrabnego propagandowo symbolu - jej pracownicy wyraźne się tu nie postarali.
Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że Merkel dostaje się od rządzącego obozu nie tyle za jej własną politykę, co za to, że jest liderką demokratycznych, zjednoczonych Niemiec. Państwa, któremu Jarosław Kaczyński nigdy nie ufał, nie znał go, nie rozumiał i podejrzewał o najgorsze. W dodatku zawsze uważał, że w narodzie z taką historią jak Polska zagranie kartą antyniemiecką w polityce wewnętrznej nie zaszkodzi, a wręcz pomoże. A Kaczyński zawsze dla celów polityki wewnętrznej gotów był poświęcić tę zagraniczną.
Stąd te wszystkie propagandowe ataki przeciw samej Merkel i Niemcom. Stąd odgrzewanie sporu o reparacje wojenne, w którym szanse uzyskania przez Polskę czegoś realnego są bardzo niskie. Stąd ataki na "niemiecką prasę w Polsce", wstrzymywanie akceptacji dla niemieckiego ambasadora (ze względu na historyczne uwikłania jego ojca) czy opowieści Jarosława Kaczyńskiego o roli, jaką niemieckie media odegrały w "demoralizowaniu młodzieży" (w dodatku "wulgarnym i prymitywnym") w latach 90.
Niestety, PiS swojej propagandzie ulega - nie tylko zresztą w przypadku Niemiec. Bo chyba tak tylko można zrozumieć decyzję prezydenta Dudy, by odmówić prośbie kanclerz Merkel o spotkanie w trakcie jej pożegnalnej wizyty w Polsce. Oczywiście, strona niemiecka popełniła błąd protokolarny, ogłosiła datę spotkania, nim potwierdziła ją u Polaków i teoretycznie prezydent miał prawo odmówić. Problem w tym, że taki afront wobec odchodzącej na emeryturę wybitnej polityczki, widzianej w świecie jako raczej przyjazną Polsce, będzie postrzegane wyłącznie jako przejaw niezrozumiałej małostkowości i kolejny dowód, że polska polityka zagraniczna staje się coraz bardziej irracjonalna.
Realny problem z Nord Stream 2
Tymczasem, patrząc na realną politykę, nie propagandę, Polska naprawdę nie ma co narzekać na piętnastolecie Merkel. W polsko-niemieckich relacjach tego okresu mieliśmy do czynienia tylko z jednym rzeczywistym konfliktem interesów: w kwestii Nord Stream 2. Tu Polska ma rzeczywiste prawa do pretensji do Niemiec, Nord Stream 2 może uderzać w nasze poczucie bezpieczeństwa energetycznego i nie tylko energetycznego.
Pytanie jednak, co właściwie Merkel mogła zrobić w tej kwestii? W Niemczech panował konsensus, że Nord Stream 2 to dobre rozwiązanie, konieczne dla zabezpieczenia źródeł energii dla niemieckiej gospodarki. Z ważnych partii przeciw byli wyłącznie Zieloni.
Niemcy, choćby z racji położenia geograficznego, inaczej patrzą na zagrożenie ze strony Rosji. Niemieckie elity wierzą, że Nord Stream 2 to instytucja, która może długoterminowo przysłużyć się europejskiemu bezpieczeństwu. Współpraca gospodarcza ma bowiem związać Rosję z Europą i trochę "ucywilizować" jej zachowanie w relacji z europejskimi sąsiadami. Takie podejście słusznie wydawać się nam może skrajnie naiwne, tak jednak widzą to nasi zachodni sąsiedzi.
Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze złożone ekonomiczne i polityczne interesy. Nord Stream 2 ma się stać kołem zamachowym dla rozwoju wiecznie niezdolnych dogonić zachodniej części kraju części wschodnich landów. W tej sytuacji, nawet gdyby Merkel prywatnie podzielała polskie argumenty w kwestii rurociągu, ekstremalnie trudno byłoby przekonać do nich niemiecką opinię publiczną. Oceniając jej politykę w tej kwestii, warto uwzględniać ten kontekst.
Lepiej nie będzie
Jednocześnie w pozostałych kwestiach trudno dopatrzyć się miejsc, gdzie polityka Merkel byłaby nieprzyjazna Polsce. W kluczowej dla nas kwestii polityki wobec Rosji i Ukrainy po aneksji Krymu Niemcy jako sojusznicy zachowywali się co do zasady lojalnie. Po 2015 roku, gdy rządy PiS skłócały się ze wszystkimi i łamały kolejne reguły, Niemcy - jak przedstawia to propaganda rządzącego obozu - nie były nigdy główną siłą, dążącą do ostrego kursu wobec Warszawy.
Widać było to choćby w trakcie negocjacji unijnego budżetu pod koniec zeszłego roku, gdy to Niemcy pomogły wypracować akceptowalny dla rządu Morawieckiego kompromis w kwestii powiązania unijnych środków z praworządnością.
Wobec PiS sama Merkel przyjmowała zasadę strategicznej cierpliwości. Zakładającą, że trzeba budować z Polską relacje gospodarcze, PiS przeczekać i nie dopuścić do trwałego zerwania mostów.
Z czasem ta cierpliwość coraz częściej przybierała cechy pełnej rezygnacji bierności. Co najlepiej pokazała odmowa wspólnych uroczystości w 30. rocznicę podpisania Traktatu o dobrym sąsiedztwie. Mogło to też wynikać z osobistego zmęczenia samej Merkel rozmowami z PiS i z jej przekonania, że sama relacji z Polską już nie uporządkuje i trzeba je po prostu zostawić następcom.
Ktokolwiek nie zastąpi jej na stanowisku kanclerza, pewnie radykalnie nie pogorszy stosunków z Polską. Nie będzie dużo gorzej, ale z pewnością nie będzie lepiej. Następcy Merkel mogą mieć dużo mniej cierpliwości wobec Polski i tego, jak nasze rządy zachowują się w sporze z Unią. Jeśli w Berlinie zainstaluje się czerwono-zielona koalicja, kwestie praw człowieka i praworządności w Polsce mogą być podnoszone przez Niemcy o wiele wyraźniej, a relacje z Rosją - niezależnie od polskich obaw w sprawach bezpieczeństwa - kształtować się bardziej "pragmatycznie".
Więc tak: także Jarosław Kaczyński i jego partia mogą jeszcze zatęsknić za czasami Merkel. Niezależnie od tego, co dziś wygaduje o niej TVP.
Przeczytaj też: Koziński: Ofiarą sporu rządu z Unią są Polacy [OPINIA]