Maciej od kotów potrzebuje szczęścia
Raz Maciej nie wytrzymał. Dwie kromki chleba z margaryną posypał tabletkami, które musi łykać co rano. A jest ich ze 30. Zrobił zdjęcie, podpisał: "To jest moje śniadanie". Wrzucił do sieci. I się zaczęło.
Na Maciejowym koncie Pustelnik5 na Twitterze obcy ludzie próbowali interweniować, zmotywować lub pocieszyć.
Jedna zaprzyjaźniona pani, której nigdy nie widział, napisała: "Żebyś sobie krzywdy nie zrobił".
Kiedy Maciej - 186 cm wzrostu i sto kilo wagi - to opowiada, łzy napływają mu do oczu jak dziecku.
A to było jego zwykłe śniadanie. Codziennie je chleb z margaryną, co rano bierze 30 tabletek, a do wieczora kolejne kilkadziesiąt. Lekarze zakazali mu pracować, żyje więc za 645 zł miesięcznie. Tę kwotę przelewa mu GOPS. I dodatkowo: 5 złotych dziennie na jedzenie.
- Jak? - nie dowierzam. - Jak pan żyje za pięć złotych dziennie?
- Ja nie żyję - odpowiada Maciej. - Ja wegetuję.
Ale i tak najbardziej martwi się o koty.
POŚRODKU NICZEGO
Maciej ma 57 lat, gęste siwe włosy równo ostrzyżone na dwa centymetry, starannie wypielęgnowaną brodę i wąsy, ciepły uśmiech i gustowne okulary w ciemnych oprawkach. Mówi dużo i obrazowo, odgrywając scenki i postacie.
Gdyby się ubrał w garnitur i zjawił na jakiejś konferencji lub bankiecie, mógłby z powodzeniem uchodzić za prezesa poważnej organizacji szybko zjednującego jej i sobie ludzi.
Tylko ta noga. Butów by nie założył, bo lewa stopa w opatrunku od wielu tygodni.
- Widzi pani? Sączy się u dołu i u góry. Jeszcze niedawno miałem taką szczelinę, że można było dłoń przełożyć na wylot wzdłuż kości stopy. Teraz już tych trzech zewnętrznych kości nie mam, od strony małego palca. Tylko miękka tkanka podtrzymywana przez skórę. Zobaczymy, może da się ją uratować.
Przez to Maciej ma całkowity zakaz chodzenia.
Ale przecież musi iść do toalety. I najważniejsze: nakarmić koty.
Dojechać do Macieja trudno. Mieszka we wsi Więciórka, 60 km od Krakowa, już prawie w górach. Ulica, przy której stoi dom, jest tak wąska i krótka, że nie ma nawet nazwy.
Trzeba mieć współrzędne GPS lub dokładne instrukcje, jak dotrzeć. Za kościołem we wsi w prawo, bardzo stromą drogą w górę (o nachyleniu kilkunastu stopni) i po 100 metrach konsternacja.
Przy okazałym dwupiętrowym domu trzeba skręcić w prawo, ale wygląda to, jakby się wjeżdżało komuś na podwórko. Jeszcze dwa domy po prawej, bo po lewej zbocze wzgórza, i jest: dom, w którym mieszka Maciej.
Jak z "Chłopów" Reymonta.
Drewniany, od zewnątrz surowe deski poszarzałe od słońca, deszczu i wiatru. W środku ściany z wielkich drewnianych bali, pomiędzy zaprawa, gdzieniegdzie pomalowana na niebiesko. W odcieniu błękitu królewskiego – jak chichot losu.
Drzwi wejściowe nieszczelne, w zimie nawiewa przez nie śniegu.
Spadzisty blaszany dach bez wełny mineralnej ani innego ocieplenia. Szczeliny miejscami jak w stopie Macieja, a miejscami tak duże, że można całą rękę włożyć.
Maciej nie pasuje do tego domu.
On ciepły i serdeczny, dom zimny, aż chłód przenika do kości.
On pogodny, jakby wnosił światło, dom ciemny - grube ściany, małe wiejskie okna.
On miastowy i garnący się do ludzi, dom na skraju wsi, gdzie nikt nie zagląda.
Ale znalazł się w krytycznej sytuacji i wziął, co mu podsunęła rzeczywistość.
PIĘĆ ZŁOTYCH
Do sklepu nie chodzi. To sklep przyjeżdża do niego. Ale tylko warzywniak i tylko od wiosny do jesieni. Co dwa tygodnie między 12.00 a 13.00 jeździ po wsi rolnik. Jego pomocnik dzwoni od drzwi do drzwi i pyta, czy czegoś nie trzeba.
Maciej kupuje od nich podstawowe produkty: ziemniaki, ogórki, marchew, jabłka. Tanio, ale czasem i to nie wystarcza. Kiedyś rolnik podjeżdża, a Maciej:
- Dzisiaj nic. Nie mam pieniędzy.
Na co rolnik:
- A co byś chciał?
I dał mu dużą kapustę i kilo pomidorów.
Piekarnia jeździ częściej: w środy i w soboty. Ale trzeba wstać wcześnie, bo samochód pojawia się koło 6.00 rano. Maciej kupuje foremkowy prostokątny chleb, bo lepiej mieści się do zamrażarki. 400 dag za pięć zł.
Drogo. Ale wystarcza na kilka dni. Na trzy czy na pięć - zależy, czy Maciej nagotuje sobie zupy jarzynowej. Czasem nie ma warzyw, a czasem nie ma siły. Bo noga boli, aż rwie, albo inne choroby przypuszczają atak.
Albo ostatnio Maciej dostał pasztety w kubeczkach po 135 gramów.
- To dzielę sobie na cztery, smaruję chleb i już mam załatwione posiłki na cały dzień! Oczywiście wtedy już nie używam margaryny.
Jedno jest pewne: u Macieja nic się nie marnuje. Kiedy pielęgniarka, która przyjeżdża dwa razy dziennie zmieniać mu opatrunek na cukrzycowej stopie, przywiozła kilogram białego sera własnej roboty, jadł go, dopóki nie zniknęła ostatnia grudka. Na wszystkie sposoby, nawet trzy razy dziennie: ser z czosnkiem, ser ze szczypiorkiem (bo mu cebula wykiełkowała znienacka), ser z resztką jogurtu.
W tym celu ma też toster. Odgrzewa w nim suchy chleb. Abo wrzuca kromkę na patelnię, robi w niej dziurę i do niej wbija jajko. I obiad gotowy.
- Jestem gruby - mówi z pewnym żalem. - Choć staram się żyć zdrowo, nigdy nie piłem i nie paliłem. Więc to nie dlatego, że się objadam, tylko przez moje choroby. Lekarz mi tłumaczy: "Pan może w ogóle nie jeść, a i tak będzie pan wagi ciężkiej".
Diabetolog i okulista powtarzają też Maciejowi: "Kategorycznie odstawić margarynę!" Niezdrowa, tłuszcze trans zatykają żyły. Tylko masło! Zdrowsze i dobre dla oczu.
Ale jak tu kupić masło, skoro w sklepie we wsi kosztuje 12 zł za kostkę? To dwie i pół dniówki Macieja na jego wyżywienie. Dlatego masło Maciej widuje i smakuje tylko, kiedy przyjeżdża kuzyn Tomasz i wyrusza na duże zakupy do supermarketu w Myślenicach, prawie 30 km busem. Tam kostka kosztuje 5,90 zł. Wtedy i na pierogi można sobie pozwolić. 450 dag za 4,5 zł, a we wsi po 11 zł. Albo sześć krokietów za 4,50 zł, a we wsi dwa razy drożej.
Zresztą, do żadnego sklepu Maciej nie pójdzie, bo jak? Lekarze kazali nie wstawać z łóżka ("pacjent leżący"), a z domu może wychodzić tylko z opiekunem i tylko na wózku. Wózek nawet ma. Ale nie używa, bo jak miałby zjechać tą stromą drogą do wsi? Albo jak dostać się do swoich lekarzy w Krakowie, kto i jak mu spakuje wózek do busa?
Zobacz także
TEN OD KOTÓW
Za wysokie progi.
Tak teściowie widzieli małżeństwo Macieja z ich córką, bo oni wykształceni i z pozycją, a on nie.
A teraz małżeństwa nie ma, ale progi owszem. Ten między korytarzem a kuchnią liczy 7 cm wysokości, ten przy sypialni Macieja jeszcze więcej: 10 cm. Nie ma szans, wózkiem Maciej nie pojeździ nawet po własnym lokum.
Pustelnia, chłód, niewygody, ale Maciej i tak prowadzi dom otwarty. Bo nawet jak zamknie główne drzwi, to koty wchodzą do środka przez dziurę obok wejścia. Albo przez drugą w piwnicy i dalej przez drewniane drzwi na korytarz, które Maciej specjalnie zostawia uchylone. U siebie w pokoju podobnie: pod drzwi kładzie kawałek drewna, żeby się nie zatrzasnęły i nie odcięły kotom drogi.
To nic, że przez te dziury, szczeliny i niedomknięte drzwi ciągnie i przez to jest jeszcze zimniej.
Dla kotów Maciej zrobi wszystko.
A ma ich teraz 12, a może 14. Nigdy nie wie dokładnie, bo jedne znikają, a inne przychodzą. Zdarza się, że pobite, z urazami, które widać gołym okiem, jak przetrącona miednica, lub z takimi, które przejawiają się tylko w zachowaniu: kot wciąż pozostaje czujny i nieufny, nie zbliża się do człowieka. Jak Tosia: ruda bez ogona, która właśnie ostrożnie zagląda do kuchni.
- To ty musiałaś być strasznie głodna, żeś przyszła, mimo że tu jest obca pani! - zagaja do niej Maciej, a mi tłumaczy. - Ona się boi wszystkiego: jak się gwałtownie wstaje, kaszlnie czy coś upuści. Syn sąsiadów, jak jeszcze mieszkałem w Krakowie, kłuł ją gwoździem i urwał jej ogon. On miał z 14 lat, ona trzy miesiące. Wyrwał jej pęcherz i część dupki. Przeszła trzy trudne operacje. Jak zaczęła się załatwiać, to nie mogłem się nacieszyć: Boże, będzie żyła! Taki los: następny kot stanął na mojej drodze i następny uratowany.
Ale dom Macieja nie wygląda jak na filmach o zwariowanych miłośnikach zwierząt - że 14 kotów na raz siedzi w pokoju: na kanapie, fortepianie, żyrandolu i na stole, wszędzie sierść i koci zapach. U Macieja może trzy koty zostają w domu, a reszta przychodzi zjeść i spędzić noc na strychu lub w stajni obok, bo cieplej niż na zewnątrz. Maciej więc je karmi, opatruje, kiedy się zranią i leczy, kiedy chorują, a nawet przyjmuje porody.
Raz nawet zawędrowała do niego kotka proboszcza. Bo dom Macieja stoi na zboczu wzgórza, z widokiem na kościół poniżej. Kotka więc zajrzała - do domu i do miski - i została. Minęły tygodnie, i Maciej zauważył, że tak przytyła, że brzuchem prawie powłóczy po ziemi.
Po kilku miesiącach odkrył, że urodziła trzy kocięta. Dwa energiczne, dobrze wykarmione, a trzecie jakieś zabiedzone i drobne. Okazało się, że to siostrzyczka.
Ksiądz akurat przyszedł się żegnać z mieszkańcami, bo zmieniał parafię, a Maciej do niego:
- Zaraz, zaraz, proszę księdza! A alimenty?!
- Słucham?
- Przecież to księdza kotka urodziła trójeczkę, kto teraz małe wyżywi?
Ale we wsi wszyscy wiedzą, że Maciej żadnego kota nie zostawi w potrzebie. Zorganizował pomoc. Znajomy zawiózł całą rodzinę do schroniska. Rodzeństwo już po trzech miesiącach znalazło nowy dom. A kotkę wysterylizowano, wyleczono, dokarmiono i wyczesano tak, że Maciej jej prawie nie poznał. Też ma już nowy dom.
- Tu na wsi ludzie się śmieją, że pomagam kotom - tłumaczy. - Bo uważają, że koty są od tego, żeby gonić myszy i szczury.
A Maciej uważa i czuje, że koty są do kochania.
Dlatego się o nie troszczy, rozpieszcza, rozmawia z nimi. Jak ktoś pyta: "Czego potrzebujesz?", to najpierw mówi, że puszki i saszetki dla kotów.
- A pan? - pytam. - Co pan lubi, a dawno pan nie jadł, bo pana nie stać?
- Musiałbym sobie przypomnieć. Widzi pani, ja jestem nauczony do skromności. A do biedy przyzwyczaiłem się w ostatnich latach. Nie pamiętam, kiedy jakąś rybę jadłem. Lekarze mi zalecają: chude mięso, brokuły, szpinak. Ale u nas na wsi rolnik nie wozi takich rarytasów, a mięso jak Tomek przywiezie z marketu, to najtańsze. Mielę je, dzielę na mniejsze porcje i zamrażam. Zawsze staram się, żeby z małej ilości zrobić dużo więcej.
BRAKI
Maciej nie miał w życiu wielu rzeczy.
Dzieciństwa.
Bo jako najstarszy z rodzeństwa to on zajmował się bratem i siostrą. Rodzice pracowali. A kiedy miał sześć lat, drugi brat: dwumiesięczny zachorował, po czym zmarł w Wigilię. To odcisnęło piętno na całej rodzinie.
Wykształcenia.
Znów:
- Trzeba było w domu siedzieć i dzieci bawić.
Trzeba też było zarabiać i pieniądze oddawać rodzicom, więc poszedł do zawodówki gastronomicznej. Miał smykałkę, długo pracował jako kelner i bufetowy. Ludzie lgnęli do niego, a on do nich.
Miłości.
Ta może i nawet była na początku, ale teściowie nie akceptowali Macieja.
Żona lekarka, a on prowadził wtedy sklep z używanymi ciuchami. Był na to popyt i moda. Sklep mały, ale przynosił zyski. Niestety, nie takie, jak chciała żona i jej rodzina. Naciskali: zmień pracę. Więc został zastępcą szefa działu informatyki i ewidencji – szumna nazwa, a to była po prostu robota w księgowości. Oprócz trzech portierów był w tej firmie jedynym mężczyzną. A dla teściów wciąż nikim.
Tymczasem główna księgowa stwierdziła: "Panie Maćku, albo wykształcenie i matura, albo musimy się pożegnać".
On już robił liceum, eksternistycznie.
Ale potem kumulacja: żona, dziecko, przeprowadzka - sprawiły, że nie skończył. Nie chodzi o to, że nie zdał. Nie podszedł do egzaminów z rosyjskiego, matematyki i chemii.
Nie miał też szczęścia.
Rozwiódł się, stracił pracę. Znalazł nową w hurtowni spółdzielni rolniczej. Potrzebowali kogoś do rozwożenia towaru, ale on nie miał prawa jazdy, bo oczy słabe. Ściągnął znajomego do pracy za kółkiem, a sam został przy wydawaniu i ewidencjonowaniu jajek i innych produktów.
Skumplowali się w tej robocie i wymyślili, że razem kupią mieszkanie. Lata 90., prowizje były niezłe, zarabiali sporo, odłożyli.
Raz Maciej wyjechał, a kumpel dzwoni, że jest akurat mieszkanie. Małe, ale można się od razu wprowadzać. Maciej przelał mu więc całe oszczędności, a po powrocie odkrył, że w notarialnym akcie własności widnieje tylko nazwisko kolegi. Ten bagatelizował:
- Nie przejmuj się. Zarobimy, kupimy następne i to drugie będzie już na ciebie.
Maciej wierzył w ludzi, w kumpla też uwierzył.
Mieszkali razem sześć lat. Raz jeden bywał mniej w domu, raz drugi. Kumpel wyjechał nawet na jakiś czas do Niemiec. Po czym wrócił. Któregoś wieczora Maciej też wrócił, jak co dzień, do domu, a tam zamki zmienione.
Był styczeń 2000 r., minus piętnaście stopni. Zaczął dzwonić po znajomych, bo nie miał gdzie przenocować. Ale nikt mu nie pomógł. Najbardziej zabolało, że rodzina skwitowała: "Przecież wiedziałeś, na co się piszesz".
Wytoczył kumplowi proces, pięć lat walczył o swoje, ale zewsząd słyszał tylko: "Nie ma cię w akcie notarialnym, nie masz szans". W końcu zrezygnował. Sąd nakazał tylko wydanie Maciejowi jego rzeczy z mieszkania. Przyjechał, a pod kamienicą rzucone: jego ubrania, dokumenty, pralka i kuchenka. Zniszczona i zapuszczona, jakby specjalnie zalana wykipiałym mlekiem.
- Wtedy upadłem na samo dno - mówi. - Nie chcę tego pamiętać.
Zobacz także
PIERWSZY ANIOŁ
- Wtedy czułem, że jest tak źle, że za chwilę mnie już nie będzie - opowiada Maciej, jakby słowa: "chciałem popełnić samobójstwo" nie mogły mu przejść przez gardło. - Teraz, z perspektywy lat widzę, że to dzięki niemu żyję.
Bo wtedy, w 2000 r., jedyną osobą, która mu pomogła, był Tomasz. Daleki kuzyn, 23 lata, przyjechał z Przemyśla do Krakowa studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zamieszkali razem w tanim lokum, bo na inne nie było stać Macieja. Za pokój w zniszczonej kamienicy płacił 600 zł. Ale po tym, jak stracił wszystko, nie miał wyboru.
Starał się też za dużo nie myśleć o przeszłości ani o przyszłości. Aż do 2019 r., kiedy właścicielka postanowiła wyremontować mieszkanie i przestać je wynajmować. Tymczasem, przez tę niemal dekadę, czynsze wzrosły i teraz właściciele żądali 1500 - 1800 zł. Musiał się wyprowadzić.
Tylko że nie miał dokąd.
27 JEDNOSTEK
W międzyczasie zabrakło też Maciejowi zdrowia.
Od pewnego czasu czuł się słaby, wszystko go bolało, miał duszności, przestał widzieć na lewe oko. Jak relacjonuje, jego poprzednia lekarka latami bagatelizowała objawy, dopiero nowa skierowała na rezonans, tomograf, do kardiologa, neurologa i diabetologa. Okazało się, że Maciej ma cukrzycę, arytmię, zakrzepicę, polineuropatię i inne choroby. Od dawna powinien być na rencie. Złożył więc dokumenty, ale ZUS renty nie przyznał, bo policzył, że podczas 10 lat wstecz zabrakło mu przepracowanych trzech miesięcy.
Lekarka zawnioskowała o orzeczenie niepełnosprawności w ośrodku pomocy społecznej i tam dostał je na 3 lata. Do tego całkowity zakaz pracy, nawet tzw. chronionej.
Od tamtej pory miał trzy operacje lewej stopy. Pierwszą w 2020 r., ostatnią w listopadzie 2021 r. Lekarze zalecali amputację, ale Maciej stwierdził: dopóki nie wdała się martwica, walczymy.
Ale najgorsza jest polineuropatia.
- Zanik mięśni i czucia w rękach i w nogach – tłumaczy Maciej. - Od kolan w dół i od łokci po dłonie. Kiedy przychodzi atak, z nóg i rąk robi się gąbka i upadam. Najgorzej, jak dopadnie mnie pod prysznicem. Jak nie ma nikogo w domu, to leżę tam parę godzin. Albo niosę kawę i nagle kubek wylatuje mi z ręki. Z jednej strony nic nie czuję: mogę nadepnąć na gwóźdź i nic. Złamałem te dwie kości w stopie i też nic. Tylko miejscami szczypało. Z drugiej strony, polineuropatia to jest ciągły ból. Jak w Klinice Leczenie Bólu w Krakowie profesor zapytał, gdzie mnie boli, zaproponowałem, że może lepiej powiem, gdzie mnie nie nie boli. Podłączyli mi diody na prąd. Zdrowy człowiek wierzga, a ja leżę jak kłoda. "Długo jeszcze?" - pytam. A on: "Nie, już kończymy." "Jak to? Przecież jeszcze nie zaczęliście". Bo ja nic nie czułem. Sama polineuropatia to jest ból 24 godz na dobę. Trzeba brać leki. Ja mam plastry z morfiną – jak pacjenci na onkologii.
Polineuropatia zniszczyła Maciejowi wszystko oprócz nerek. Nawet oczy. Męczą go zmiany ciśnienia w gałkach ocznych, musi chodzić na laser i zastrzyki w oko. Ale wszystkich lekarzy ma w Krakowie. A tu na wsi w górach mieszka od trzech lat. Wtedy, w 2018 r., prawie został bezdomny.
Zadzwonił do znajomej:
- Iza, jest kłopot, nie mam gdzie mieszkać.
- Coś wymyślimy.
Okazało się, że jej mąż ma stary dom po zmarłej siostrze i może go na rok wynająć. Maciej przyjechał, zobaczył i poczuł. Marzec, dom stary i na odludziu, ale wokół góry i dobre powietrze, a Maciej cierpi też na astmę i alergie. Został.
Z roku zrobiły się trzy, wkrótce trzeba będzie się wyprowadzić, Maciej znów nie wie, co dalej. Bo gdzie przeżyje za te 645 zł miesięcznie? Opłata za dom jest symboliczna: 300 zł. Ale i tak Tomasz się dokłada, więc wychodzi 150 zł.
Prąd: 160 zł. Dużo, bo bojler jest elektryczny, a wisi w nieogrzewanym korytarzu na nieszczelnej ścianie z drewnianych bali, więc szybko traci ciepło i jest niewydajny. Ale bez niego nie byłoby ciepłej wody do mycia i sprzątania.
Antena satelitarna: najtańsza. 21,99 zł miesięcznie, żeby wiedzieć, co się dzieje poza wsią. Zwykła antena nie odbiera sygnału, bo wokół góry.
I najważniejsze: internet, czyli okno na świat z tej pustelni, 60 zł. Bez niego Maciej nie wyobraża sobie życia.
Za samą wodę nie płaci, bo w kilka domów mają wodę z górskiego źródła w lesie.
Za wywóz szamba też nie, bo właściciel kilka lat temu zrobił przydomową oczyszczalnię ścieków. Wystarczy co jakiś czas wsypać do ubikacji proszek bakteriobójczy.
Za to na leki nigdy mu nie wystarcza. Na samo nadciśnienie i arytmię wydaje 400 zł miesięcznie. A na orzeczeniu o niepełnosprawności widnieje 27 jednostek chorobowych.
Zobacz także
PIERWSZA: NA KOTY
Maciej ma problemy ze snem, potrafi całą noc pisać na Twitterze. Wrzuca posty - ma ich na swoim koncie już 24,8 tys. - albo godzinami rozmawia na privie z osobami, które go obserwują i też nie śpią. Niechcący zbudował sobie solidną grupkę znajomych. Których nigdy nie widział, nie wie, kim są ani jak wyglądają – bo nawet na profilowym mają zdjęcie kota lub psa zamiast siebie.
Ale z większością połączyła go właśnie miłość do kotów.
Maciej tak je otaczał opieką i o każdego walczył, że kiedyś koleżanka z Twittera napisała: "Załóż zrzutkę".
Założył. Uwaga, są na niej drastyczne zdjęcia jego chorej nogi.
I wtedy ludzie znów mu przypomnieli, jak potrafią być niesprawiedliwi i okrutni. Choć wrzucał zdjęcia uratowanych kotów i w aktualizacjach dokumentował każdy wydatek, niektórzy oskarżali go o nieuczciwość.
- Jak nie chcecie dać pieniędzy, przyślijcie paczkę – zaapelował. - Jakieś puszki czy saszetki z jedzeniem dla kotów.
Przyszła fala. Codziennie kurier.
Ludzie pisali w prywatnych wiadomościach: "Podaj adres". Ale nie informowali, co zamierzają. A przysyłali nawet ręczniki i stare koce, żeby kotom zrobić legowiska. Żeby na strychu miały ciepło.
- I to jest moja odskocznia od rzeczywistości... – zamyśla się Maciej. - Bo jakie ja mam życie? Jak nie ma Tomka, to włączam telewizor, żeby cokolwiek grało, żeby przełamać tę ciszę. Czasem coś komentuję, opieprzam albo zaczynam się spierać. I nagle zdaję sobie sprawę, że jestem sam i gadam z telewizorem! Jak miałem chandrę, jedna pani mi powiedziała: "Ty wiesz, po co żyjesz?" - Maciejowi załamuje się głos. - "Bo masz te koty. One by sobie nie poradziły bez ciebie".
Maciej milknie, po czym zbiera się w sobie i już zdyscyplinowanym głosem kontynuuje:
- Ja miałem koty już 20 lat temu, jak mieszkałem w Krakowie. Tam przeżyłem odchodzenie pięciu. Każdy umierał na moich rękach. Jeden pół roku przed śmiercią nie pozwalał mi pisać na laptopie, kładł się na mnie. Mówiłem do niego: "Ty wiesz, że odchodzisz?". Lizał mnie po rękach. Miauczał. Patrzył na mnie. Wtulał się.
Wiem, że koty zwykle przed śmiercią uciekają z domu. Więc prosiłem: "Ty nie uciekaj. Chcę, żebyś do końca był ze mną".
Maciej wciąż opowiada o kotach, ale spod spodu przebija jakaś rozpacz. Jakby, ratując te koty, próbował uratować siebie. Albo skrycie marzył, żeby wreszcie to do niego ktoś powiedział: "Chcę, żebyś do końca był ze mną".
Ale Maciej nie mówi tego na głos. Nie skarży się. Sprawia wrażenie dzielnego i pogodnego. Uśmiecha się, często wyraża wdzięczność.
Tylko czasami dopada go taki ból fizyczny i emocjonalny, że pyta na Twitterze: "Ile kosztuje eutanazja?" "Gdzie można ją zrobić?" "Jak to się odbywa?"
DRUGA - DLA MACIEJA
- Słuchaj. Kotami się zajmujesz, a własnym życiem nie umiesz pokierować – usłyszał Maciej któregoś dnia 2020 r. To dziewczyny z Twittera, które połączyła miłość do zwierząt i konto Pustelnik5, zjednoczyły siły, żeby go wesprzeć.
- Ale o co wam chodzi? - zjeżył się.
- Czemu nie założysz zbiórki dla siebie?
- Ale zbiórka musi mieć cel.
- To wpisz: "na mieszkanie".
- Przecież nikt ci nie da na mieszkanie!
- Może da, może nie da. Spróbuj.
Dziewczyny zrobiły burzę mózgów i obliczyły: potrzebujemy 8 tysięcy osób. I żeby każda wpłaciła tylko 30 zł.
Maciej wciąż siał defetyzm:
- Skąd weźmiemy 8 tys ludzi?
W końcu zbiórkę założył Tomasz. Dostarczył potrzebne dokumenty, również medyczne (uwaga, drastyczne zdjęcia!). A Maciej zaczął wierzyć.
Gdyby te osiem tys. ludzi choć raz wpłaciło 30 zł, to dałoby 240 tys. zł. Za tyle można kupić małe i skromne mieszkanie. W mieście lub pod miastem, bo najważniejszy jest dostęp do lekarzy.
- Dwa pokoje - rozmarza się Maciej - bo byśmy razem mieszkali z Tomaszem. On też jest niepełnosprawny i ma zakaz pracy. Ale ponieważ ja długo nie pożyję, to po mojej śmierci on by sobie dokooptował następną osobę niepełnosprawną. Jak on umrze, to zamieszkałaby kolejna osoba niepełnosprawna. Chcemy prawnie zabezpieczyć to mieszkanie tak, żeby nigdy nie zostało sprzedane. Mają w nim mieszkać dwie osoby niepełnosprawne, ale przynajmniej jedna musi być chodząca - żeby mogła iść do sklepu, urzędu, przychodni - załatwić, co trzeba.
I żeby po mojej śmierci wziął to mieszkanie pod swoją kuratelę np. MOPS. Żeby się nie okazało, że ktoś nie płaci czynszu i je zlicytują. Ja bym chciał, żeby po mnie coś zostało. Może fundacja? Mojego imienia...
Maciej daje się ponieść wyobraźni i przez chwilę wydaje się szczęśliwy. Jest jeden problem. Ludzie nie wiedzą o jego istnieniu.
Dlatego zbiórka raczej dołuje Macieja, niż daje nadzieję. Trwa ponad rok, a do grudnia 2021 r. uzbierało się 9 800 zł. Zwierzył się wtedy zaprzyjaźnionej pani, którą nazywa Aniołem, bo czasem wysyła mu jedzenie dla kotów, a czasem książki lub jakiś drobiazg dla niego.
- Nawet 10 tys się nie uzbierało. A tak ładnie by wyglądało...
A ona:
- Jak się dobrze Mikołaja poprosi, to kto wie.
Nie minęło 10 min i Maciej dostał SMS-a, że na zrzutce jest wpłata. Patrzy, a tam 10 007 zł.
- A to 7 zł to na co?
- Na szczęście.
Maciej aż się popłakał ze wzruszenia, ale tak samo cieszy się i dziękuje za wpłaty po 5 zł. Trudno się oprzeć wrażeniu, że jak patrzy na zrzutkę, to zmieniające się cyfry nie tyle oznaczają: "coraz bliżej celu", lecz: "o Boże, ludzie o mnie pamiętają i myślą".
Tak czy inaczej, od początku istnienia tej zbiórki Maciej nie wypłacił z niej ani złotówki.
PUSTKA
- Ciągle wpadałem w dół - przypomina sobie Maciej.
Bo jeszcze dwa tygodnie temu spał i godzinami leżał na rozkładanej sofie poprzedniej właścicielki. Z boku drewniane szczebelki, metalowy stelaż, ale śruby i zawiasy tak popękane, że zapadało się w środku na kształt litery V. Więc Maciejowi z jego chorą nogą trudno się było z niego wydostać.
Jak w listopadzie przyszły do niego wolontariuszki ze Szlachetnej Paczki zapytać, czego potrzebuje, to jak zwykle poszedł w skromność: może jakieś konserwy, olej, mąka, kasza, ryż, makaron – bo jak śnieg spadnie, to nikt tu nie dojedzie i Maciej już całkiem nie będzie miał co jeść. W zeszłą zimę otwierał kolejne słoiki z musem z jabłek, które zapobiegliwie zrobił latem, i codziennie jadł z ryżem.
Dopiero jak dziewczyny wychodziły, Macieja olśniło:
- Łóżko!
Dla niego, ale drugie dla Marysi: 86-letniej sąsiadki, która mieszka jeszcze dalej i wyżej, w domu z wygódką na podwórku. I jej też wszystkiego brakuje.
I łóżka przyjechały. Do niego szara wygodna sofa, którą ma teraz rozłożoną dzień i noc jako pacjent leżący. I drugie do Maryśki.
Maciej wie, bo parę dni później przyszła rozgorączkowana.
- Popłakała się ze szczęścia. Bo ona w życiu niczego nie dostała.
Szlachetna Paczka przywiozła też jedzenie, o które prosił. Do tego płyn do mycia naczyń i proszek do prania. I najważniejsze: węgiel.
Dla Macieja czarne złoto. Szczególnie, że podrożało od zeszłego roku z 840 zł do 1570 zł za tonę. Maciej już wcześniej palił w piecu rzadko, a teraz to zupełnie od święta. W nieogrzewanym pokoju, w którym gościnnie sypia Tomasz, jest jakieś 5 stopni.
W pokoju Macieja cieplej, bo w narożniku stoi piec kaflowy.
Macieja cieszą dary i pamięć dobrych ludzi, ale też czuje to, co zawsze.
I czasem o tym pisze. Najgłębiej z serca - po nocach. Rzeczy, których nigdy nie wypowiedziałby w pogodne popołudnie.
21 grudnia wrzuca na Twittera zdjęcie: w kącie jego kuchni żywa choinka. Krzywa i łysa u góry, a do tego tak mała, że mieści się za oparciem narożnika do siedzenia.
"To już pewnie ostatnie moje święta, choinka przyniesiona przez znajomych. Nieważne, że pusta, skromna. Jest taka jak moje życie. Ten złoty łańcuch to ludzie, którzy mi pomagali w tym roku, to garstka wspaniałych ludzi. Dziękuję wam wszystkim".
I cztery dni wcześniej:
"Czasami myślę, że chcę zniknąć. Ale wszystko, czego naprawdę pragnę, to być odnaleziony".
Macieja można wspomóc. Zbiórka znajduje się pod tym linkiem => KLIKNIJ.