Lustratorzy

Powiedzmy sobie prawdę w oczy – lustracyjne szaleństwo skończy się dopiero wtedy, gdy przestaniemy na nie zwracać uwagę. Bo zawsze, gdy kogoś można zniszczyć okrzykiem „arcykapuś”, znajdzie się ktoś inny, kto tak zakrzyknie.

To opowieść dla naiwnych, że gdy wszystkie kwity trafią na stół, wówczas oddzielimy ziarno od plew. Spójrzmy, jak to oddzielanie wygląda: właśnie sąd wydał wyrok, że Małgorzata Niezabitowska nie była tajnym współpracownikiem SB, a już podniosły się głosy, że sąd się pomylił i chroni agentów. Mimo że Sąd Najwyższy uwolnił Mariana Jurczyka od zarzutu współpracy z SB, wciąż są politycy i publicyści, którzy nazywają go agentem. O Lechu Wałęsie nie ma co wspominać, bo ciągle procesuje się z oszczercami. Inny przykład – wicepremier Zyta Gilowska. Sąd Lustracyjny wydał wyrok na jej korzyść, a mimo to wciąż pojawiają się głosy, że była agentką SB. Tak pisze m.in. Waldemar Łysiak w „Gazecie Polskiej”. Chociaż, trzeba dodać, jest ona i tak w komfortowej sytuacji, bo za jej niewinność poręczył Jarosław Kaczyński, więc PiS jej nie atakuje.

Pamiętajmy też – nigdy nie będziemy znali wszystkich dokumentów. O tym dowiedzieliśmy się już podczas nocy teczek, w czerwcu 1992 r.: że na liście Macierewicza nie było agentów SB – ówczesnych współpracowników UOP. Skądinąd wiemy, że szef MSW zmieniał kształt tej listy, jedne nazwiska skreślał, drugie wpisywał, niemal do ostatnich chwil.

A co się stało z agentami SB – współpracownikami obecnych służb? Nikt ich nie ujawnia. Ich teczki są w instytucjach, dla których pracują, ewentualnie w Zbiorze Zastrzeżonym IPN. Dla lustratorów ten zbiór jest źródłem nieustannej podniety. Podobnie jak akta Wojskowych Służb Informacyjnych. PiS rzuciło się na WSI jak hiena na padlinę, wierząc, że znajdzie w archiwach tych służb największe tajemnice. Sądząc z wypowiedzi likwidatorów WSI, tych tajemnic nie odkryto zbyt wiele, ale kilka czy też kilkanaście nazwisk zostanie rzuconych gawiedzi. To zresztą nie koniec, oto bowiem w niedawnym wywiadzie dla „Wprost” szef komisji likwidacyjnej WSI, Sławomir Cenckiewicz, i jego zastępca Piotr Woyciechowski tłumaczyli, że „najcenniejsza agentura była wyprowadzana poza WSI”. Czyli że najlepsi agenci w ogóle nie są nigdzie zarejestrowani! W państwowej służbie! Więc jak ich znaleźć? O, najprawdopodobniej trzeba dać tu wiarę jeśli nie Jarosławowi Kaczyńskiemu, to przynajmniej Antoniemu Macierewiczowi. Oni wskażą. Zwolennicy
lustracji mogą więc pięknie pisać – „zdrajcy ubrani w szatki Katonów nie są godni panteonu. Tu chodzi o prawdę, podstawowy wymóg zdrowego życia publicznego w cywilizacji zachodniej” – tylko że słowa te nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością. Bo w polskiej lustracji nie chodzi o żadną cywilizację zachodnią.

Kazus abp. Wielgusa

To, że lustracja służy do załatwiania bieżących politycznych potrzeb, pokazuje sprawa abp. Stanisława Wielgusa.

Historia arcybiskupa i „odkrywania” jego teczki obrosła już legendą, trwa akcja oczyszczania autorytetu papieża, hierarchowie chcą wyjść ze wszystkiego z twarzą, mamy więc tu medialny chaos. Ale spróbujmy trochę ten temat uporządkować. Po pierwsze, wiemy, że teczka Wielgusa była w IPN od dawna. To potwierdził szef IPN – Janusz Kurtyka. Wiemy też, że „Gazeta Polska”, która jako pierwsza publicznie oskarżyła arcybiskupa, sama na tę teczkę nie wpadła, tylko ktoś ją do redakcji przyniósł. To potwierdził jej redaktor naczelny, Tomasz Sakiewicz, gdy mówił, że nie może ujawnić dokumentów, na podstawie których oskarżył Wielgusa, bo zdradziłby źródło informacji. Gdyby znał sygnatury teczki, niczego takiego nie musiałby mówić. Redaktor naczelny „Gazety Polskiej” potwierdził natomiast w radiowej rozmowie współdziałanie z braćmi Kaczyńskimi, bo poinformował, że w sobotę prezydent Lech Kaczyński zadzwonił do niego, mówiąc, że ingresu nie będzie. Analizując sprawę Wielgusa, warto też zwrócić uwagę na zawartość ujawnionych
materiałów. Wynika z nich, że arcybiskup markował współpracę, prowadził z SB grę. Kolejne notatki na jego temat były przepisywane z poprzednich. Przełom nastąpił dopiero, gdy zmienił się oficer prowadzący. On, siłą rzeczy, musiał dokonać bilansu otwarcia. I to on stwierdził, że Wielgus nie jest użytecznym agentem. Ale jeszcze ciekawsze jest to, czego w ujawnionych dokumentach nie ma. Po pierwsze, nie ma teczki z czasów jego współpracy z Departamentem IV. Istnieją tutaj dwie możliwości – albo teczka została zniszczona, albo przekazana w roku 1990 Kościołowi. Z naszych informacji wynika, że bardziej prawdopodobna jest ta druga wersja. Że na początku III RP Kościół otrzymał materiały z MSW dotyczące księży. I że były one analizowane. Tej wersji nie można wykluczyć, ba, trzeba ją wziąć na poważnie. Jeżeli więc tak było, i jeżeli teraz Wielgus był promowany na stanowisko metropolity warszawskiego, to wniosek nasuwa się jeden: Kościół musiał uznać, że jego współpraca z SB nie była szkodliwa. A, być może, wiedzieli
o niej również jego ówcześni przełożeni. Bo, jak wynika z wielu relacji, księża informowali zwierzchników o rozmowach z SB.

To wszystko są oczywiście hipotezy, ale na tyle poważne, że po lekturze teczki arcybiskupa, każdy, kto miałby ambicje, by wyrobić sobie zbliżony do prawdy pogląd, powinien spróbować je zweryfikować. I zwrócić się o wyjaśnienia nie tylko do Wielgusa, lecz także do Glempa i innych hierarchów. To ABC dziennikarstwa. Tymczasem nic takiego nie było. Nikt z oskarżycieli Wielgusa takich pytań nie zadał, tylko wykrzyczał obelgi. W całej sprawie nie chodziło o docieranie do prawdy, lecz o utrącenie kandydatury arcybiskupa.

Okulary IV RP

Lustracja, jak każde zjawisko społeczne, ma swój porządek. Wpierw muszą być duże grupy społeczne nią zainteresowane. Te grupy są. Po pierwsze to gawiedź, której nic tak nie cieszy jak strącanie z piedestałów. Po drugie, to pokolenie trzydziesto-, czterdziestolatków – w mediach, w polityce, w Kościele, które chciałoby zająć fotele zwierzchników. Oto refleks wojny pokoleniowej.

Lustracja musi mieć też swoich lustratorów – prostych żołnierzy, którzy coś znajdują, a potem ogłaszają, oficerów – którzy zapewniają tym działaniom skuteczność, choćby przez ich nagłośnienie, no i generałów, którzy wskazują kierunek natarcia. I ideę, która wszystkich jednoczy.

W Polsce A.D. 2007 tą ideą jest IV Rzeczpospolita. Opowiadają o niej i Jarosław Kaczyński, i prawicowi publicyści. Idea ta ma swój klucz do przedstawienia najnowszej historii, dzieli świat na ten dobry i ten zły. Czasy PRL to dla jej zwolenników okres sowieckiej okupacji, co najwyżej jakiejś formy protektoratu. Polska w tym okresie, ich zdaniem, była rządzona przez sowiecką agenturę i kolaborantów. Każdy więc, kto choćby otarł się o aparat państwowy tamtych czasów, jest skażony. Tu nie ma miejsca na niuanse. Niewiele lepiej wygląda w oczach Kaczyńskich i ich formacji, III Rzeczpospolita. Dla nich Okrągły Stół był wielkim oszustwem, doszło przy nim do porozumienia PRL-owskiej bezpieki z jej agentami, czyli czerwonych z różowymi. Tak PiS-owcy oceniają twórców III RP i liderów dawnej „Solidarności”. W wyniku tego porozumienia – dowodzą – nastąpiło przepoczwarzenie PRL w państwo, w którym najważniejsze decyzje zapadały za kurtyną. Mieliśmy fasadę demokracji, a tak naprawdę rządzili agenci w sojuszu z dawnymi
ubekami.

I dopiero teraz, gdy rządzi Kaczyński, ta kurtyna jest zrywana. Lustracja potrzebna jest więc IV Rzeczypospolitej jak deszcz w upalny dzień, bo uwiarygodnia tezę o agentach na najwyższych szczeblach władzy. Deprecjonuje PRL, bo pokazuje tamto państwo jako opresyjne, esbeckie, amoralne i obrzydliwe. Deprecjonuje też III RP, bo pokazuje ją jako państwo rządzone przez agentów, w którym decydującą rolę odgrywała agenturalna sieć. I nic to, że „odkrycia” dokonywane przez lustratorów są niewystarczające na poparcie tych tez. Tu nie o to chodzi.

Kaczyńscy dojrzeli w lustracji znakomitą broń, dzięki której mogą realizować swoje zamiary. Byli w trzecim szeregu działaczy „Solidarności”, w III RP wielkiego poważania też nie mieli. Więc, by mieć legitymację do rządzenia, do rządu dusz, muszą wpierw zburzyć dotychczasowy obraz III RP, obalić autorytety, napisać historię na nowo. I na nowo ułożyć polityczny układ sił. Lustracja jest też dla lustratorów swoistym alibi dotyczącym przeszłości i nadzieją na przyszłość. Podsuwa więc tym wszystkim, którzy noszą w sobie poczucie krzywdy i kompleksy, piękne wytłumaczenie – nie udało nam się zrobić kariery, bo sukces zarezerwowany był dla agentów. Bo agenci mogli wyjechać na zagraniczne stypendium, bo agentów opozycjonistów bezpieka traktowała łagodniej. I mogli w więzieniu pisać książki. Przegrywaliśmy w III RP, bo układy dały władzę, pieniądze i możliwości agentom, a nam rzucano kłody pod nogi. Ideologia podsuwa też nadzieję – jak ich wszystkich wyrzucimy, najwyższe stanowiska będą dla nas. To zresztą już się
zaczyna, bo lustracja i lustracyjne pomówienia pomagają w karierze – proszę zwrócić uwagę na popularność historyków i dziennikarzy żyjących z materiałów IPN. Do tego dodajmy jeszcze inny, ważny element – machając siekierą lustracji, łatwo o spokój sumienia. Wszak ujawnia się niegodziwców, ujawnia się prawdę, oczyszcza atmosferę. Tworzy nową rzeczywistość – w której nie ma łże-elit, jest lepszy, sprawiedliwy świat, z nami jako głównymi beneficjentami. Czyli z kim? Armia lustratorów

Jacek Żakowski, analizując sytuację Kościoła po rezygnacji abp. Wielgusa, napisał w „Polityce”: „W sprawie abp. Wielgusa nie władza państwowa starła się z Kościołem. Nie bracia Kaczyńscy odważyli się na tę konfrontację, lecz związani z ideą IV RP, występujący pod hasłami rewolucji moralnej, tworzący żywą sieć silnych wpływów i dominujący w mediach – konserwatywni, a często ultrakonserwatywni, katolicy świeccy”. Z kolei Tadeusz Mazowiecki widzi rzecz inaczej. „Zauważam zbieżność między tymi, którzy chcą napisać od nowa najnowszą historię, krytykując Okrągły Stół, »Solidarność« i przemiany roku 1989, uznawane za zbyt kompromisowe wobec komunistycznego reżimu, a młodymi badaczami i dziennikarzami, rzucającymi się na archiwa IPN. Wszyscy chylą czoło przed lustracją, bardziej świętą od samego Kościoła”, mówił w ubiegłym tygodniu włoskiemu dziennikowi „L'Avvenire”.

Przyznajmy rację Mazowieckiemu. Po pierwsze, atak na abp. Wielgusa jako pierwsze pisma przypuściły „Gazeta Polska” i „Wprost”, a trudno je zakwalifikować (zwłaszcza „Wprost”) do pism „katolików świeckich”. Potem atak prowadził Tomasz Terlikowski, główna twarz lustracji w Kościele, ale było to już zwykłe „dobicie”. Prawicowi publicyści skupieni w „Dzienniku” ruszyli do boju, mając już pole bitwy przygotowane. „Katolicy świeccy”, czego nie zauważył Żakowski, byli w swej akcji mocno wspomagani przez władze państwowe. Jeszcze w październiku, podczas wizyty w Watykanie i rozmowy z Benedyktem XVI, przeciwko Wielgusowi występował premier Kaczyński. W dniach największego kryzysu główną rolę w przekonywaniu Watykanu odegrała Kancelaria Prezydenta.

Nie wygląda więc na to, by „lustrowanie” abp. Wielgusa było pospolitym ruszeniem. Lustracyjna armia ma swoich żołnierzy i swoich generałów.

Pierwszym i najważniejszym jest Jarosław Kaczyński, lider całej formacji, premier rządu, dziś najmocniejsza osoba w państwie. U podstawy piramidy mamy tych, którzy dostarczają lustracyjnego paliwa – historyków IPN, archiwistów, szperaczy amatorów, takich jak choćby ks. Isakowicz-Zaleski. Oni jako pierwsi docierają do materiałów. Co zresztą sprawia im widoczną przyjemność – widzieliśmy to, gdy swoją listę ujawnił Bronisław Wildstein. Wówczas, w programie telewizyjnym, na oczach milionów telewidzów, pracujący w IPN dr Antoni Dudek, z trudem hamując satysfakcję, mógł publicznie zapewnić prof. Jadwigę Staniszkis, że jest czysta, że nie była agentką.

Ale miejmy świadomość, że praca Dudka, Zaleskiego czy innych „odkrywców” nie miałaby aż tak wielkiego rezonansu społecznego, gdyby nie mechanizm, który ich działania nagłaśnia. To są gazety („Dziennik”, „Gazeta Polska”, „Wprost”, „Życie Warszawy”) oraz programy telewizyjne (kłania się „Misja specjalna” w TVP 1), które nadają rozgłos oskarżycielskim materiałom.

Ale sama publikacja nie wystarczy, bo nie jest tak, że każda napaść kończy się sukcesem. Niektóre kończą się hańbą – „Wprost” otrzymało „hienę roku” za napaść na Herberta. „Życie” skompromitowało się głupią napaścią na Kuronia, „Dziennik” spotkał się ostracyzm po artykule opisującym ekscesy obyczajowe działaczy demokratycznej opozycji w PRL, „Misję specjalną” zaś krytykowano po ataku na dziennikarzy. Sensacje muszą mieć solidne podstawy. Poza tym, by atak lustracyjny się powiódł, potrzebne jest jeszcze współdziałanie ostatniego ogniwa – pozytywnego odzewu komentatorów i publicystów. Sam głos prawicowych dziennikarzy, tych z pokolenia „pampersów”, nie zawsze tu wystarczy. Jak to się kręci?

Oto więc mechanizm lustracyjnego walca: najpierw mamy ideologię walki z PRL i III RP, jako „Rzeczpospolitą Różową”, i szczególnej roli służb specjalnych. Jej autorzy to Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Jan Olszewski, a wyznawcy zaś to grono publicystów i historyków. Po powołaniu do życia Instytutu Pamięci Narodowej wielu z nich znalazło tam pracę. IPN-owscy historycy docierają więc do interesujących ich teczek. Później, poprzez media (tu mechanizm jest różny) ogłaszają swoje odkrycia. A grono publicystów, w „Dzienniku” czy też telewizji, wydaje wyrok. By zaś nie czuli się zbytnio skazani na własną inteligencję, z obozu władzy otrzymują odpowiednie sygnały. W sprawie abp. Wielgusa były one ewidentne – dowiadywaliśmy się, że premier nie przyjdzie na jego ingres, bo jest mu przeciwny, i że prezydent zabiega u papieża o zmianę decyzji.

Jak długo ten mechanizm będzie jeszcze uruchamiany?
Pewnie wielokrotnie.

Jarosław Kaczyński marzy o budowie wielkiej formacji chrześcijańsko-narodowej. Tego, bez współdziałania (czyli – podporządkowania, bo on inaczej nie potrafi) Kościoła nie dokona. Jego sojusznikiem są w tej grze prawicowi publicyści, wywodzący się z pisma PC „Nowe Państwo”, którym marzy się rząd dusz w Polsce. Przez długie lata byli mało słuchani, bo słuchany był Adam Michnik, teraz chcą się odegrać. Wrogów jest zresztą więcej, Andrzej Gwiazda mówi, że SLD i PO to dwa czubki tej samej góry lodowej, więc wiadomo, w kogo trzeba strzelać.

IV RP potrzebuje też swoistej sakralizacji. Polska solidarna, tanie państwo, otwarcie stanowisk dla wszystkich zdolnych – te hasła PiS już są ośmieszone. Trzeba więc znaleźć coś nowego. Dającego poczucie zwycięstwa.

Rok 2007 zapowiada się jako rok lustrowania. 28 lutego do księgarń ma trafić książka ks. Isakowicza-Zaleskiego na temat księży z diecezji krakowskiej współpracujących z SB. Pracownicy IPN zapowiadają, że w archiwach tej instytucji są teczki obciążające kolejnych biskupów. Tomasz Terlikowski, „twarz” kościelnej lustracji, zapowiedział, że kilku biskupów będzie musiało odejść. I radzi im, by wykazali skruchę. A prezydent Kaczyński będzie ujawniał raport o WSI. Czeka nas kolejna lustracyjna powódź.

Robert Walenciak Żołnierze lustracji O nich w roku 2007 będzie głośno Tomasz P. Terlikowski – publicysta, były zastępca redaktora naczelnego konserwatywnego tygodnika „Ozon”, publikował m.in. w: „Nowym Państwie”, „Wprost”, „Newsweeku” i „Więzi”. Konsekwentny zwolennik lustracji, ze względu na swoje stanowisko w tej sprawie został w lutym 2006 r. odsunięty od prowadzenia katolickiego programu „Między ziemią a niebem” w Telewizji Polskiej. To on rozpętał „sprawę Wielgusa”. W styczniu 2007 r. przeprowadził w IPN badania dokumentów w związku z oskarżeniami abp. Stanisława Wielgusa o współpracę z SB. Wynik swoich badań opublikował w dzienniku „Rzeczpospolita”. W artykule pt. „Jaroslawizm” w tygodniku „Wprost” napisał: „Antylustracyjny sojusz tronu i ołtarza jest znakomitym przykładem tego, jak szkodliwy dla Kościoła może być józefinizm nawet w wersji soft, który wydają się prezentować rządzący zarówno Kościołem, jak i państwem”. Janusz Kurtyka – historyk, absolwent Wydziału Historyczno-Filozoficznego
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Politycznie związany był z niewielkimi partiami prawicowymi: Koalicją Republikańską, Partią Chrześcijańskich Demokratów i Stronnictwem Konserwatywno-Ludowym. 9 grudnia 2005 r. został wybrany przez Sejm na prezesa IPN. Ten wybór odbył się w atmosferze skandalu. Z krakowskiego oddziału IPN, którym kierował wówczas Kurtyka, wyciekły materiały demaskujące jego najgroźniejszego konkurenta, Andrzeja Przewoźnika, jako agenta SB. Tymczasem Sąd Lustracyjny orzekł, że Przewoźnik nie był agentem SB. „Nie ma żadnych materiałów, nawet ustnych, żeby Andrzej Przewoźnik zobowiązał się do współpracy. Wręcz przeciwnie, wykazał, że takiej współpracy nie chce podjąć”, powiedziała sędzia. Wówczas premier Kazimierz Marcinkiewicz stwierdził, że jeśli potwierdzą się doniesienia prasowe o domniemanym udziale Kurtyki w przecieku akt IPN obciążających Przewoźnika, powinien być przeprowadzony nowy konkurs na stanowisko prezesa IPN. Rychło potem miała miejsce rozmowa Kurtyki z Jarosławem Kaczyńskim. Ona
zadecydowała, że PiS zagłosowało za jego kandydaturą. Sławomir Cenckiewicz – historyk, bliski współpracownik Antoniego Macierewicza, pracownik naukowy Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku i Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego. Publikował m.in. na łamach „Arcanów”, „Niepodległości”, „Biuletynu IPN”, „Pamięci i Sprawiedliwości”, „Wprost” i „Tygodnika Solidarność”. Wziął urlop, by zostać szefem komisji likwidacyjnej WSI. Cenckiewicz słynie z opierania się w swojej pracy na aktach SB, przy czym wielu historyków zarzuca mu zbyt mały krytycyzm wobec tego typu źródeł. Prof. Andrzej Friszke z kolegium IPN stwierdził po publikacji Cenckiewicza na temat Bujaka, że wykorzystał on esbecką notatkę, w której „miesza się prawda z fałszem i w rezultacie powstała nie historia, lecz wywracająca logikę procesu historycznego publicystyka”. Skandal wywołała również książka „Oczami bezpieki”, w której stwierdza, że Aleksander Hall za pośrednictwem swojej dziewczyny zdradził SB nazwisko kpt. Adama Hodysza. O Cenckiewiczu
stało się również głośno, gdy przekazał do kwartalnika „Arcana” materiały mające dowodzić, że Jacek Kuroń prowadził rozmowy z SB. Za swoją działalność Cenckiewicz był ostro krytykowany przez poprzedniego prezesa IPN, prof. Leona Kieresa. Natomiast obecny szef instytutu, Janusz Kurtyka, przeniósł go z gdańskiego oddziału IPN do pracy w warszawskiej centrali. Ryszard Terlecki – historyk, dziennikarz, polityk PiS. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Historii PAN. Od 2006 r. dyrektor krakowskiego oddziału IPN. W 2006 r. kandydował z ramienia PiS na stanowisko prezydenta Krakowa i przegrał z prof. Jackiem Majchrowskim. Pracując w IPN, odnalazł teczkę swojego nieżyjącego już wówczas ojca, Olgierda Terleckiego, słynnego historyka. Wynikało z niej, że Olgierd Terlecki był współpracownikiem SB przez 30 lat. Ryszard Terlecki opublikował w „Rzeczpospolitej” esej na ten temat, odsądzając ojca od czci i wiary. „Poznamy nazwiska 99 proc. agentury. Niech nikt nie śpi spokojnie, bo te dokumenty są
bezlitosne”, mówił w lutym 2006 r. Marek Lasota – pracownik krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publicysta, autor i redaktor publikacji książkowych „Donos na Wojtyłę” oraz „Kościół zraniony”. Na temat lustracji publikował m.in. w: „Tygodniku Powszechnym”, „Arcanach”, „Gościu Niedzielnym”, „Dzienniku Polskim”, „Gazecie Polskiej”, „Wprost”, „Rzeczpospolitej” i „Nowym Państwie”. Członek Stowarzyszenia Wolność i Niezawisłość nawiązującego do tradycji antykomunistycznej. Lasota przyznaje, że lektura esbeckich teczek wciąga go i pasjonuje. Jan Żaryn – historyk, pracownik Instytut Historii PAN, kierownik Katedry Historii Kościoła w Czasach Najnowszych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, dyrektor Biura Informacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej. Swojego kolegę z IPN, Sławomira Cenckiewicza, określa mianem „jednego z najbardziej utalentowanych historyków młodego pokolenia”. W artykule opublikowanym we wrześniu w
„Gazecie Polskiej” przyznał, że, jego zdaniem, „IPN ma do spełnienia pewną misję”, której celem jest „zmiana świadomości historycznej Polaków, tak by poprzez poznanie poczuli się wolni od peerelowskich demonów i przerwali zaklęty krąg patologicznych układów narosłych w latach komunizmu i aktualnych w III RP”. Zwolennik Narodowej Demokracji, obrońca pomnika Romana Dmowskiego. Tadeusz Isakowicz-Zaleski – duchowny katolicki obrządków ormiańskiego i łacińskiego, w latach 80. duszpasterz robotników w Hucie im. Lenina. Obecnie duszpasterz Ormian w południowej Polsce, współzałożyciel i prezes Fundacji im. św. Brata Alberta. Uzyskał od IPN status poszkodowanego, dzięki czemu miał możliwość rozpoczęcia badań nad dokumentami zgromadzonymi w instytucie. W lutym 2006 r. wystąpił z postulatem ujawnienia tajnych współpracowników SB działających wśród duchowieństwa archidiecezji krakowskiej. Jego książka na ten temat ukaże się 28 lutego. Jego zdaniem, „w Kościele jest silne lobby antylustracyjne, tu powiem po nazwisku,
reprezentowane przez trzech hierarchów – abp. Życińskiego, abp. Gocłowskiego i bp. Pieronka, którzy w sposób niesłychanie ostry atakują lustrację”. Prymas Józef Glemp tak skomentował jego działalność: „Jeśli ktoś mówi rzeczy niespójne i staje się »nadUBowcem«, węszy i tropi księży po całej Polsce po to, żeby umieścić ich w swojej książce, a media z nim współpracują, to chyba coś nie jest w porządku”. Antoni Dudek – politolog i historyk, pracownik naukowy Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Działacz KPN, autor hagiograficznego wywiadu-rzeki z Leszkiem Moczulskim „Bez wahania”. Od 2001 r. pracował w Biurze Edukacji Publicznej IPN na stanowisku naczelnika Wydziału Badań Naukowych, Dokumentacji i Zbiorów Bibliotecznych. Od lutego 2006 r. jest doradcą prezesa IPN. W listopadzie 1998 r. tak wypowiadał się na łamach tygodnika „Wprost”: „Mieliśmy ostatnio pecha do przywódców. Jestem szczególnie krytyczny wobec rządu Tadeusza Mazowieckiego. Tylko ten gabinet,
cieszący się tak dużym społecznym poparciem, mógł doprowadzić do rozliczenia PRL, umożliwić wszystkim siłom politycznym równy start i zbudować służby specjalne od zera”. Bronisław Wildstein – polityk, dziennikarz, pisarz; od 11 maja 2006 r. prezes Telewizji Polskiej. Związany był z „Życiem Warszawy” Tomasza Wołka, razem z nim przeszedł do dziennika „Życie”. Doprowadził do ujawnienia agenta SB o pseudonimie „Ketman”, którym okazał się Lesław Maleszka, przyjaciel Wildsteina z okresu działalności opozycyjnej. Współpracował z tygodnikiem „Wprost”, pracował w „Rzeczpospolitej”, był felietonistą „Nowego Państwa”. Pracę w „Rzeczpospolitej” stracił na skutek wyniesienia z Instytutu Pamięci Narodowej indeksu osobowego katalogu dotyczącego inwigilacji obywateli przez służby PRL. Odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Piotr Gontarczyk – politolog, historyk, zastępca dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej. Autor
kontrowersyjnej interpretacji Marca 1968. Odrzuca on aksjologiczne motywy stanięcia w obronie Mickiewiczowskich „Dziadów”. „Komandosi działali, bo chcieli zwycięstwa partyjnych rewizjonistów (...) nad frakcją Mieczysława Moczara (...)”, pisze Gontarczyk o Komandosach, których określa mianem „ortodoksyjnie marksistowskich” i „bez reszty występujących w obronie komunistycznego internacjonalizmu przeciwko stanowiącemu zagrożenie dla partii nacjonalizmowi”. Dlatego też Komandosi, stając w obronie „Dziadów”, „chcieli (...) ograniczyć zasięg oddziaływania haseł (...) patriotycznych”. Poglądy te stoją w sprzeczności z interpretacją Marca 1968, jakiej dokonał Jerzy Eisler, również pracownik IPN, autor najbardziej wyczerpującej monografii na temat wydarzeń marcowych. „Ten tekst przynosi hańbę nauce historycznej. Jestem pod ogromnym negatywnym wrażeniem przygotowania zawodowego autora tego materiału. Nie można przeciwstawiać raportu SB ze spotkania towarzyskiego szerokiemu opracowaniu Eislera zawierającemu bogatą
dokumentację i relacje świadków – komentował pracę Gontarczyka na łamach „Gazety Wyborczej” prof. Henryk Samsonowicz. Innym dziełem Gontarczyka jest książka „Pogrom. Zajścia polsko-żydowskie w Przytyku 9 marca 1936 r. Mity, fakty, dokumenty”. Jego zdaniem, o żadnym pogromie nie może być mowy, a za tamte „zajścia” Żydzi ponoszą współodpowiedzialność. Gontarczyk słynie również z kontrowersyjnego stanowiska w sprawie Jedwabnego.

Obraz

Tadeusz Witkowski – historyk literatury, działacz Kongresu Polonii Amerykańskiej. W 1983 r. wyemigrował do USA. Witkowski jest wielkim entuzjastą lustracji: podpisał apel w sprawie lustracji Polonii „Polonia bez agentów”. W maju 2006 r. opublikował w „Życiu Warszawy” artykuł, w którym ogłosił na podstawie dokumentów przechowywanych w IPN, że ks. Michał Czajkowski współpracował z SB jako tajny współpracownik „Jankowski”. W tekście tym o ks. Czajkowskim wypowiada się z przekąsem jako o „osobie kreowanej przez część
mediów na autorytet moralny”. Witkowski publikuje na łamach tygodnika „Głos” wydawanego przez Antoniego Macierewicza. Jest jednym z sygnatariuszy listu Polonii amerykańskiej podważającego wyniki śledztwa IPN w sprawie zbrodni w Jedwabnem. Witkowski poparł również teksty Piotra Gontarczyka szkalujące Jacka Kuronia i środowisko Komandosów. „Gazeta Polska” – prawicowy tygodnik wydawany w Warszawie, tytułem nawiązuje do przedwojennego dziennika związanego z obozem sanacyjnym. Redaktorem naczelnym jest obecnie Tomasz Sakiewicz. Wśród znanych publicystów piszących (teraz lub w przeszłości) w „Gazecie Polskiej” wymienić należy: Piotra Semkę, Marcina Wolskiego, Rafała Ziemkiewicza i Waldemara Łysiaka. „Gazeta Polska” zaliczana jest do obozu radykalnych zwolenników lustracji. Na jej łamach ukazał się tekst oskarżający Milana Suboticia, sekretarza programowego TVN, o współpracę z WSI. A także pierwszy atak na abp. Wielgusa. „Dziennik” – ogólnopolska gazeta codzienna wydawana przez Axel Springer Polska. Pierwszy jej
numer ukazał się 18 kwietnia 2006 r. Z założenia ma stanowić rynkową i intelektualną konkurencję dla „Gazety Wyborczej”. Ważną rolę w redakcji „Dziennika” odgrywają osoby ze środowiska tzw. pampersów, czyli młodych konserwatystów, którzy weszli do świata mediów na początku lat 90. „Dziennik” jednoznacznie opowiada się za lustracją. Jego publicyści w zdecydowany sposób występują przeciwko tzw. lobby antylustracyjnemu, które, ich zdaniem, zostało stworzone przez środowisko „Gazety Wyborczej”. „Dziennik” wzywał do moralnego potępienia większości ujawnionych agentów SB, w tym m.in. ks. Czajkowskiego i abp. Wielgusa.

Opracował Bartosz Machalica

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)