Łukasz Warzecha: Polska i Ameryka, czyli polityka zagraniczna to brutalna gra
W relacjach Polska-USA mnożą się niepokojące lub przynajmniej niejasne sygnały. W kontekście mocno idealizowanych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, trzeba pamiętać, że ten, kto nie ma alternatywy – bo o nią nie zadbał – będzie przez protektora wykorzystywany.
Najnowsze niepokojące sygnały, to m.in. słowa, które podczas swojego przesłuchania w Kongresie wygłosiła kandydatka na ambasadora w naszym kraju, Georgette Mosbacher oraz artykuł generała Bena Hodgesa w europejskiej edycji serwisu Politico, opatrzony jednoznacznym tytułem "Nie umieszczajcie baz w Polsce". Do tego trzeba dodać dwie niedawne decyzje administracji Trumpa, które postawiły Polskę w trudnym położeniu: wycofanie się z układu z Iranem oraz nałożenie cel na stal i aluminium.
Amerykańskie bazy? Na razie możemy o nich pomarzyć
W Polsce natychmiast pojawiły się głosy, że Ben Hodges, były dowódca sił USA w Europie, to człowiek bliski administracji Obamy i dlatego jego głos można uznać za przejaw zwykłej politycznej walki. Ale to fałszywe przykładanie polskich miar do amerykańskiej debaty.
Hodges był dowódcą sił USA na Starym Kontynencie również już po wyborze Trumpa. Był też zawsze przychylny Polsce, a przez prezydenta Andrzeja Dudę został odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Zasługi RP w dniu Święta Wojska Polskiego w ubiegłym roku. Zarazem – jak mówi mi osoba dobrze znająca waszyngtońskie stosunki – jego pogląd na stałe bazy w Polsce to odbicie opinii powszechnej w dowództwie amerykańskiej armii. A jeśli tak, to mamy problem.
Hodges podnosi bowiem argument, z którym Polska zmagała się wielokrotnie i który – jak się zdawało – nie powinien już odgrywać żadnej roli, gdy mówimy o działaniach obronnych. Pisze mianowicie, że stałe bazy w Polsce mogą być uznane za pogwałcenie Aktu Rosja-NATO z 1997 roku.
Zaraz dodaje, że sam ma inne zdanie, ale stwierdza, że nie należy Moskwie podsuwać pretekstu do alarmowania, że mamy do czynienia z agresywnym, ekspansywnym posunięciem. Tak jakby nie dostrzegał, że Rosja powtarza te słowa jako mantrę przy każdej próbie wzmocnienia zdolności obronnych na wschodniej flance. Powtarzała to również, gdy w grze była kwestia dziś już oczywistej rotacyjnej obecności amerykańskich sił w Polsce. Mówili to wówczas, jak na ironię, również niemieccy Russland-Versteher, czyli "znawcy Rosji" – osoby zwykle broniące w niemieckiej debacie rosyjskiego spojrzenia.
Pozostałe argumenty Hodgesa wydają się zasadniejsze, ale na jeszcze jeden warto zwrócić uwagę w kontekście relacji polsko-amerykańskich. Generał pisze mianowicie, że ustanowienie stałych baz w Polsce wymagałoby przeniesienia do nich części oddziałów z ich amerykańskich baz, a to oznacza utratę lokalnych miejsc pracy, przeciwko czemu z pewnością opowiedzą się kongresmeni, mający tam swoje okręgi wyborcze.
Dodać można, że nawet gdyby Polska wyłożyła swoje pieniądze na wzmocnienie amerykańskiej obecności w kraju (zresztą wykłada je już na obecność rotacyjną, bo tak zakładają odpowiednie umowy i nie ma w tym nic niezwykłego), to i tak dodatkowe finansowanie musiałby zatwierdzić Kongres. I tu zaczynają się schody.
Ustawa o IPN - do zmian potrzebny jest zdrowy Kaczyński
Wciąż bowiem, pomiędzy Polska a USA, wisi kwestia ustawy o IPN. Mimo początkowych zapowiedzi, że Trybunał Konstytucyjny zajmie się nią do końca marca, nie słychać, kiedy to może rzeczywiście nastąpić. W tej sprawie decyzja TK na pewno nie będzie samodzielna, możliwe więc, że opóźnienie spowodowała choroba Jarosława Kaczyńskiego. Tak czy owak, problemu się nie pozbyliśmy, a dla wielu członków Izby Reprezentantów i senatorów to punkt zapalny we wzajemnych relacjach. I nawet jeśli ta sprawa nie determinuje całkowicie relacji Warszawy z Waszyngtonem, to jednak jest dziś jednym z jej istotnych składników.
Oczywiście opinia Hodgesa to tylko artykuł na poczytnym portalu. Ale poniekąd potwierdza ją oświadczenie amerykańskiej ambasador przy NATO Kay Bailey Hutchison, która oznajmiła w środę, że sprawa stałych baz w Polsce "nie jest na razie na stole".
Podobnie wstrzemięźliwie wypowiadał się sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg. To oczywiście nie znaczy, że decyzja nie zostanie w którymś momencie podjęta. Nawet gdyby taki wariant w jakichś planach się przewijał (a studium na temat umieszczenia na stałe amerykańskiej brygady w Polsce zleciła niedawno senacka komisja obrony Departamentowi Obrony), nie powiedziano by tego na tym etapie na konferencji prasowej. Możliwe też jednak, że zaprzeczenia to skutek sytuacji, gdy ewidentnie w wyniku wewnętrznej gry politycznej polska propozycja, dotycząca stałych baz, wyciekła do mediów. To nie wygląda poważnie.
Dla USA jesteśmy tylko pionkiem
Jednak na tym nasze problemy z relacjami transatlantyckimi się nie kończą. Decyzja Komisji Europejskiej o odwetowych cłach na amerykańskie produkty rozpoczyna faktyczną wojnę celną, w której Polska nie ma wiele do powiedzenia. Nasze interesy tu akurat nie powinny zbytnio ucierpieć bezpośrednio, co nie zmienia faktu, że ten konflikt może się z czasem zaostrzyć, a dla nas jest politycznym kłopotem.
Jeszcze większym i całkiem wymiernym jest zerwanie przez Waszyngton porozumienia z Iranem, gdzie ropę kupowały Orlen i Lotos, a wiele innych polskich firm zaczynało rozkręcać biznesy. Teraz mogą stanąć przed wyborem: albo Iran, albo możliwość prowadzenia handlu z USA.
Czy jednak to wszystko powód do zdziwienia albo poczucia zawodu? Bynajmniej. Możemy mieć tendencję – zwłaszcza po ważnym wystąpieniu prezydenta Trumpa w lipcu ubiegłego roku w Warszawie – do idealizowania relacji z USA.
Ale nie łudźmy się: Polska jest na mapie Europy Środkowej punktem względnie istotnym, lecz nic ponadto. Dla Waszyngtonu jesteśmy jednym z wielu pionków, a Trump będzie twardo realizował interesy swojego kraju. Tam, gdzie to zgodne z tym, co dla nas korzystne – jak w przypadku projektu Trójmorza czy oporu wobec Nordstream 2 – możemy korzystać z partnerstwa. Lecz w wielu przypadkach jest inaczej, by wspomnieć ustawę 447 czy właśnie kwestię Iranu. Miejmy tego świadomość i podchodźmy do stosunków z USA realistycznie, a nie emocjonalnie.
Dlatego polska polityka zagraniczna, powinna wykorzystać moment głębokiego kryzysu UE, w trakcie którego Niemcy wydają się coraz bardziej osamotnione. Berlin nie ma dziś wielu partnerów do wyboru. To najlepszy czas, by relacje z naszym zachodnim sąsiadem wprowadzić na nowy, partnerski poziom.
Pamiętajmy bowiem w kontekście mocno w Polsce idealizowanych stosunków z USA, że ten, kto nie ma alternatywy – bo o nią nie zadbał – będzie przez swojego protektora zawsze wykorzystywany. Polityka zagraniczna to brutalna gra.