Łukasz Warzecha: Policja potrzebuje głębokiej reformy, a nie zabawy w nieudane nominacje
- PiS nigdy nie planował poważnej reformy w policji, ale była nadzieja, że przynajmniej oczyści ją – choćby częściowo – z układów, patologii i milicyjnych złogów. Niestety, dymisja Zbigniewa Maja ze stanowiska komendanta głównego w bardzo niejasnych okolicznościach pokazuje, że w tym kluczowym obszarze PiS działa jak dziecko we mgle – pisze Łukasz Warzecha dla WP.
Każdy, kto przygląda się funkcjonowaniu polskiej policji – a ja robię to od wielu lat – wie, że jest to instytucja, którą właściwie należałoby zbudować od podstaw, od systemu rekrutacji i szkolenia począwszy, poprzez system zamówień sprzętu (źródło gigantycznych patologii), na organizacji struktury policyjnej skończywszy. Policja w swojej obecnej postaci jest bowiem stworzona przez przemalowanych milicjantów. Trudno w to uwierzyć, ale Zbigniew Maj był dopiero trzecim komendantem głównym w historii policji w III RP, który nie miał za sobą służby w milicji. Pozostałych dwóch to Marek Bieńkowski i Konrad Kornatowski, który jednak w PRL-u był prokuratorem. Obaj za rządów PiS w latach 2005-2007.
Nic zatem dziwnego, że Policja była i jest przesiąknięta kulturą milicyjną i milicyjnym stosunkiem do obywateli, którym ma służyć. Obywatel jest dla znacznej części polskich policjantów wciąż przede wszystkim problemem, podejrzanym, kłopotem, kimś, z kim trzeba wygrać i pokazać, kto tu rządzi. Policjant nie umie i nie chce służyć pomocą, a zajmuje się przede wszystkim nabijaniem statystyk, bo to głównie interesuje jego przełożonych. Podręcznikową ilustracją tego stanu rzeczy jest sytuacja, gdy policjanci blokują ulice z powodu jakiegoś wydarzenia masowego czy demonstracji. Ktoś, kto chciałby się od nich dowiedzieć, jak sobie w tej sytuacji poradzić i jak dojechać do celu podróży mimo utrudnień, usłyszy tylko niechętne: „Panie, ja nie wiem, ja tu tylko mam blokować”.
Polskiej policji potrzebny był więc ktoś na miarę Williama Brattona, który w pierwszej połowie lat 90. radykalnymi zmianami uzdrowił fatalnie działającą i skorumpowaną nowojorską policję, zwracając mieszkańcom miasto opanowane wcześniej przez bandytów. PiS planu naprawy policji w swoim programie nie miał. Pytani przeze mnie jeszcze przed wyborami politycy tej partii oraz zbliżeni do niej eksperci zgodnie twierdzili, że tego frontu partia Jarosława Kaczyńskiego nie zamierza otwierać, a sam prezes w ogóle nie uważa tego za istotny problem.
Z punktu widzenia diagnozy państwa, jaką stawiał Kaczyński, sytuacja w policji faktycznie nie była istotna. Ten sektor miał zostać względnie naprawiony (lub tylko lekko poprawiony) w sposób dla PiS typowy, czyli po prostu przez rzucenie tam zaufanych ludzi, tak żeby formacja służąca wcześniej realizacji politycznych celów PO (żeby wspomnieć skandaliczne zachowania policji podczas Marszów Niepodległości) przestała przeszkadzać. I tak ministrem spraw wewnętrznych został jeden z najbliższych współpracowników prezesa, Mariusz Błaszczak – działacz (bo nazwanie Błaszczaka politykiem byłoby jednak przesadą), o którym można powiedzieć różne rzeczy, ale na pewno nie to, że mógłby zrealizować jakąkolwiek wizjonerską i szeroko zakrojoną reformę. Do tego trzeba mieć zapał i głębokie przekonanie, że robi się coś wyjątkowego – tak właśnie, jak Bratton w NYPD. Ale skoro w policji żadnego trzęsienia ziemi nie planowano, więc Błaszczak w roli ministra oraz Jarosław Zieliński w roli wiceministra odpowiedzialnego za tę służbę
musieli wystarczyć.
Można sobie zresztą zadać pytanie, skąd PiS miałby wziąć kogoś na miarę Brattona. Z pewnością musiałby to być ktoś z policją niezwiązany, bo tylko ktoś taki – mając zarazem do pomocy zaufanych ludzi ze środka – mógłby się zabrać za prawdziwe reformy. W kręgu Prawa i Sprawiedliwości była jedna taka osoba – wybitny fachowiec w dziedzinie administracji Paweł Soloch, w czasie pierwszych rządów PiS zastępca Ludwika Dorna w MSW. On jednak trafił na stanowisko szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Kłania się dramatycznie krótka ławka w połączeniu z przekonaniem, że o ile informatyzację czy nawet gospodarkę można powierzyć komuś spoza ścisłego kręgu Nowogrodzkiej, to jednak resorty siłowe muszą pozostać przy zaufanych ludziach prezesa.
Kaczyński postrzega policję po prostu jako organ, którego sposób działania jest pochodną funkcjonowania takich czy innych układów w państwie, a nieprawidłowości najlepiej naprawiać przez wyznaczanie zaufanych towarzyszy. To zasadniczy błąd. Paradygmat myślenia Kaczyńskiego zawsze zakładał, że w centrum uwagi jest państwo, które ma dać obywatelom dobre warunki życia. Kwestia relacji indywidualnego obywatela z organami państwa w tym sposobie myślenia nie zajmuje istotnego miejsca – mieści się bowiem raczej w paradygmacie klasycznego liberalizmu, który zakłada, że skoro obywatel coś od siebie państwu daje, ma też prawo od niego czegoś wymagać – na zasadzie swoistego układu wymiany. PiS nigdy się z takim sposobem myślenia nie zgadzał. Jego działacze nie rozumieją więc, że to właśnie policja – poza urzędnikami w gminach i ewentualnie (ale w znacznie mniejszym stopniu) pracownikami wymiaru sprawiedliwości - jest głównym punktem styku obywatela z aparatem państwa i w ten sposób wpływa na to, jak obywatele się do
państwa ustosunkowują.
Dziś okazuje się, w jak ogromnym stopniu PiS zlekceważył kwestię kierowania tą służbą, skoro powierzył ją bez gruntownego sprawdzenia człowiekowi, którego nazwisko pojawia się w toczącym się aktualnie prokuratorskim śledztwie. Z informacji, do których już dotarli dziennikarze, wynika, że wersja zemsty Biura Spraw Wewnętrznych, którą przedstawił sam inspektor Maj, raczej nie jest prawdziwa.
Trzeba sobie jasno powiedzieć: mianowanie Zbigniewa Maja szefem polskiej policji okazało się przypadkiem dramatycznej politycznej amatorszczyzny. Każdego kandydata na wysokie stanowisko – a już szczególnie w resortach siłowych – powinno się prześwietlać na wskroś, właśnie po to, aby uniknąć podobnych niespodzianek.
Nie mam dziś nadziei na polskiego Brattona. Widać wyraźnie, że w obozie władzy nikt nie rozumie i nie dostrzega potrzeby przeorania policji do fundamentów, tak aby ostatecznie wyplenić z niej układy, młodych funkcjonariuszy uczyć etosu służby, a tym starszym i naprawdę zaangażowanym pozwolić w końcu efektywnie pracować. Być może zresztą, wobec wielu pootwieranych frontów, nie byłoby to teraz politycznie rozsądne. Jeśli jednak nie zrobi tego ta władza, która deklaruje chęć autentycznie głębokiej reformy państwa – nie zrobi tego nikt. Na razie zamiast reformy mamy gigantyczną wpadkę.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski