Łukasz Warzecha: obrabują cię w majestacie prawa
Kiedyś schwytanego rozbójnika, rabującego podróżnych, czekał kat. Dzisiaj rozbójnicy mają do dyspozycji najnowsze samochody i działają całkowicie bezkarnie. Im więcej złupią, tym więcej pochwał i premii dostaną. Wspiera ich nasze państwo, dla którego pracują. My jesteśmy ich ofiarami.
20.12.2012 | aktual.: 09.01.2013 10:39
Policja, straże miejskie, a przede wszystkim Główna Inspekcja Transportu Drogowego, o której ostatnio najgłośniej, przestają być organami porządku publicznego, a stają się współczesnymi korsarzami. Przypomnijmy: korsarze byli szczególnym rodzajem piratów. Od władcy danego kraju dostawali koncesję na rabunek statków obcych bander, przy czym część łupów musieli oddawać skarbowi. W zamian dostawali bezpieczeństwo i ochronę władcy.
W wersji hard nie mówimy już elegancko o korsarzach, ale o zwykłych rabusiach, rzezimieszkach, napadających na podróżnych i wyciągających z nich pieniądze. Do takiej roli coraz bardziej redukują się wspomniane instytucje. To wszystko oczywiście nie wisi w próżni, nie dzieje się bez przyczyny i za sprawą jakichś tajemniczych, nie zidentyfikowanych sił. Ktoś za to odpowiada. Kto?
Wspomnijmy słowa pewnego polityka, wypowiedziane w roku 2007: "Drogi są coraz gorsze, ale na ulicach pojawiły się fotoradary. Polacy mają być kontrolowani w każdym miejscu. Utrudnić ludziom życie do maksimum, a na końcu ich skontrolować wszystkich bez wyjątku. To jest filozofia PiS. Tylko facet, który nie ma prawa jazdy, może wydawać pieniądze na fotoradary, a nie na drogi". Tak, to powiedział Donald Tusk i warto te słowa przypominać do upadłego. Plakat z tym cytatem powinien być powieszony przy każdym z ponad 300 nowych fotoradarów, którymi wkrótce usiane będą polskie drogi, oraz powinien być wydrukowany na każdym formularzu mandatowym, wręczanym za przekroczenie prędkości. Niech wyborcy zobaczą, jak kpi się z nich w żywe oczy.
Premier funduje nam dokładnie to, z czego się tak krotochwilnie zaśmiewał pięć lat temu: fotoradar co dwa kilometry i totalną kontrolę. Do jej instrumentów lada moment dołączy odcinkowy pomiar prędkości – narzędzie wyjątkowo wredne i wątpliwe z prawnego punktu widzenia. Wszak ukaranie kierowcy opierać się będzie jedynie na domniemaniu, że na danym odcinku musiał przekroczyć dozwoloną prędkość. Jednak sam czyn - jazda z niedozwoloną prędkością - wcale nie zostanie udokumentowany.
Inna sprawa, że - jak się niedawno okazało - dokumentacji naszego wykroczenia ze zwykłego fotoradaru, zarządzanego przez GITD, też nie dostaniemy. Straże miejskie i inspekcja przestały wysyłać zdjęcia, bo w oparciu o odpowiednie rozporządzenie uznały, że "jest to sprzeczne z interesem organów ścigania". Tak, interes organów ścigania jest na pierwszym miejscu, nie jakiś tam interes obywatela. Obywatel ma wierzyć na słowo, że sfotografowano właśnie jego auto i ma pokornie płacić.
Policja drogowa i GITD stały się maszynkami do zarabiania pieniędzy dla budżetu państwa, zaś straże miejskie - dla budżetów gminnych. Sprawy nie posunęłyby się zapewne tak daleko, gdyby nie stan kasy centralnej i kas lokalnych. Jan Vincent Rostowski, wspinający się na wyżyny kreatywności, aby zamaskować gigantyczny dług publiczny, dokręca śrubę, gdzie może. Realny wzrost podatków za kadencji PO jest prawdopodobnie największy w historii III RP (zamrożenie progów, likwidacja wielu ulg, wzrost VAT), a to wciąż za mało. Trzeba więcej. Wobec czego szef Ministerstwa Finansów wpisał do budżetu konkretną kwotę, jaka ma wpłynąć z mandatów - około półtora miliarda złotych. Ta suma znalazła się w rubryce dochodów zwyczajnych, czyli została potraktowana tak samo jak choćby wpływy z akcyzy. I już samo to budzi wątpliwości prawne. Natomiast wątpliwości etyczne budzi sytuacja, gdy minister finansów z góry zakłada, ilu kierowców trzeba ukarać, żeby budżet się nie zawalił. W tych okolicznościach wcale nie śmieszny okazuje
się mem, na którym policjantka z drogówki pyta kierowcę: "Czy zna pan powód zatrzymania?", na co ten odpowiada: "Tak. Dziura w budżecie".
Najbardziej irytująca jest przy tym niezmierzona wprost hipokryzja przedstawicieli korsarskich instytucji, którzy bez mrugnięcia okiem opowiadają w rozlicznych telewizjach i gazetach, jak bardzo zależy im na zwiększeniu bezpieczeństwa na drogach. To tak jakby przemytnicy alkoholu podczas prohibicji w latach 30. w USA opowiadali, że ich główną motywacją była walka o wolność wyboru obywateli.
Jeśli ktokolwiek na serio zajmuje się bezpieczeństwem jazdy, doskonale wie, że sama represyjność i dręczenie kierowców za przekraczanie limitów prędkości niewiele zmienią. Nie bez powodu najmniej wypadków zdarza się na autostradach, gdzie jeździ się najszybciej. Za to wyjątkowym zagrożeniem w miejskich warunkach są wszelkiej maści chamscy cwaniaczkowie, wpychający się na skrzyżowania z niewłaściwego pasa, wymuszający pierwszeństwo czy omijający samochody, które przepuszczają pieszych na pasach. Ale nimi GITD, policja czy straż miejska kompletnie się nie interesują. Cwaniactwo i chamstwo, połączone z łamaniem przepisów, jest w Polsce w zasadzie bezkarne. Schwytanym i ukaranym można być niemal wyłącznie za przekroczenie dozwolonej prędkości.
Celowo piszę wciąż "dozwolonej", a nie "bezpiecznej", bo jedno z drugim nierzadko nie ma nic wspólnego. Każdy to doskonale zna: obszar zabudowany, ciągnący się kilka kilometrów w szczerym polu, tak żeby panowie ze straży gminnej mieli gdzie łupić kierowców, albo szeroka, dwujezdniowa droga w mieście, bez skrzyżowań i przejść dla pieszych z ograniczeniem do 50, względnie 60 kilometrów na godzinę. Idealne miejsce do wystawienia radaru.
Sytuacja na drogach przypomina tę w całym państwie, gdzie restrykcyjne przepisy stosuje się wybiórczo. Dobrze ustawieni bać się nie muszą, lecz zwykły Kowalski nigdy nie wie, kiedy urzędniczy bat spadnie akurat na jego plecy. Na drodze najbardziej agresywne cwaniactwo ma się świetnie, a lotny patrol GITD łatwo ustrzeli Kowalskiego, który na prostej szosie pojedzie 110 zamiast 90 kilometrów na godzinę.
Ważne, żeby zobaczyć łańcuch przyczynowo-skutkowy. Sposób, w jaki łupi się dzisiaj kierowców, ma pełne przyzwolenie władzy. Tej konkretnej władzy, która wygrywała wybory, plotąc dyrdymały o obywatelskich wolnościach i o własnej niechęci do inwigilowania obywateli, a dziś najchętniej wstawiłaby każdemu tachometr do auta i kazała płacić za każde zarejestrowane przekroczenie prędkości. I przy tym wszystkim ta władza wciska nam obłudne banialuki, że chodzi o nasze własne bezpieczeństwo i dobro. I być może to jest w tym wszystkim najbardziej irytujące.
Łukasz Warzecha specjalnie dla Wirtualnej Polski