Łukasz Warzecha o rządach PiS: żadna dyktatura nie nadchodzi
Nie ma mowy o żadnej dyktaturze. Nastąpiła normalna demokratyczna zmiana władzy. Jeżeli nowi rządzący się nie sprawdzą, w kolejnych wyborach dostaną żółtą albo i czerwoną kartkę - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla Wirtualnej Polski.
01.11.2015 | aktual.: 02.11.2015 07:20
Opowieści o tym, jak będą wyglądać rządy PiS, pojawiają się w dwóch wersjach. Pierwsza to wersja tak prostacka, że komentowanie jej nie ma właściwie sensu. W niej mieszczą się wszystkie opowieści Ewy Kopacz o "nowym średniowieczu" (błyskawicznie i celnie wykpione przez internautów) czy wielkie strachy lemingów wieszczących, że zakazane będzie piwo, a po miastach, miasteczkach i wsiach będą krążyć patrole policyjno-księżowskie i zaciągać ludzi na poranne msze. To wizja kabaretowa, żywcem wyjęta ze słynnego skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju, w którym ekipa Platformy straszyła, że "jak PiS dojdzie do władzy, to Macierewicz w skórzanym płaszczu będzie urzędował na Szucha". Jeśli ktoś w to wierzy, powinien wrócić do przedszkola.
Czytaj także -Ziemowit Szczerek: Putinowi nie mogło trafić się nic lepszego niż wygrana Kaczyńskiego i PiS
Ale jest też druga wizja, nie epatująca groteskowymi obrazkami, lecz stawiająca zarzuty znacznie poważniejsze, z których dwa są najistotniejsze. Po pierwsze - że Polska przestanie być bezpieczna, skieruje się na wschód i dołączy do prorosyjskiego obozu Orbána. Drugi - że w pełzający sposób zacznie się likwidowanie w Polsce demokracji.
Zacznijmy od pierwszego zarzutu. Ci, którzy go stawiają, wychodzą z dwóch błędnych założeń. Pierwsze jest takie, że dzięki dotychczasowej polityce, Polska była dobrze zabezpieczona. Drugie, bardziej fundamentalne, to że Unia jako całość jest bezpiecznym miejscem, gdzie silniejsi troszczą się o słabszych z czystej sympatii.
Te dwa założenia to w istocie odbicie propagandy obozu PO. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że choć Unia Europejska ujmuje rywalizację państw w ramy instytucjonalne, to jej nie kasuje. Tam, gdzie interesy są sprzeczne, następuje ich starcie, tyle że dzieje się to nie na polu bitwy, ale w gabinetach w Brukseli, Berlinie, Paryżu czy Londynie. W tej rywalizacji wygrywają ci, którzy chcą i umieją bronić własnych racji.
Bezpieczeństwo może mieć dzisiaj różne wymiary. Najistotniejsze są dwa: energetyczny i militarny. W tym pierwszym, interesy Polski są ewidentnie sprzeczne z interesami najważniejszych państw UE, a zwłaszcza z niemieckimi. Symbolem tej sprzeczności jest gazociąg Nord Stream, zarówno z numerem I, jak i II. Przypominam, że w Komisji Europejskiej toczy się właśnie batalia, aby wyłączyć planowany Nord Stream II z tak zwanego trzeciego pakietu energetycznego UE, co oznaczałoby, że przy jego eksploatacji i budowie nie obowiązywałyby żadne ograniczenia (dotyczące na przykład rozdzielenia właściciela rurociągu od dystrybutora). Lobbują za tym mocno Niemcy.
Dotychczasowa polityka nie przyniosła Polsce znaczącego powiększenia bezpieczeństwa energetycznego - by przypomnieć porażkę pomysłów tego dotyczących autorstwa Donalda Tuska. W tym samym czasie, wyklinany za niezależność i flirty z Rosją Viktor Orbán, płynący zdecydowanie poza głównym nurtem polityki unijnej, pracował wytrwale na rzecz zabezpieczenia swojego kraju pod tym właśnie względem. Dowodem są energetyczne umowy z Rosją oraz budowa elektrowni atomowej w Paks za rosyjskie kredyty i przy rosyjskim udziale. Oburzonym na flirty z Putinem przypominam tylko, że Orbán działa w węgierskim, nie polskim interesie.
To samo dotyczy bezpieczeństwa militarnego naszego kraju. W obliczu rosyjskiego zagrożenia to Niemcy przeciwstawiały się - i nadal są przeciw - umieszczeniu na polskim terytorium stałych baz NATO, powołując się na porozumienie z Rosją zawarte wiele lat temu w całkiem innych okolicznościach strategicznych. Pamiętajmy, że wbrew powszechnemu przekonaniu, Traktat Północnoatlantycki nie przewiduje automatycznego działania w razie ataku na któreś z państw członkowskich, a nasi europejscy partnerzy w ostatnich latach tak mocno cięli wydatki na wojsko, że w wielu przypadkach mieliby problem z obroną własnego terytorium, a cóż dopiero wysłaniem sił do obrony państwa członkowskiego w Europie Środkowej. Gdyby w ogóle zechcieli podjąć odpowiednią decyzję, bo i co do tego nie można mieć pewności.
Jaka z tego konkluzja? Prosta: że polityka "płynięcia z głównym nurtem" i podczepienia się pod Berlin nic nie daje lub daje niewiele, za to w sytuacji konfliktu interesów stawia nas na przegranej pozycji. W UE, aby realizować swoje cele, należy grać asertywnie - co nie znaczy nadmiernie agresywnie - i zgodnie ze swoją wagą. Dokładnie tak jak gra Orbán, który - wbrew twierdzeniom niechętnych mu mediów, w tym polskich, nie tylko nie stał się unijnym pariasem, ale przeciwnie - jest jednym z najważniejszych unijnych przywódców, którego opinie muszą być uwzględniane w równaniach pierwszych polityków UE. Wystarczy spojrzeć, jak wygląda dzisiaj jego pozycja, zbudowana konsekwentną postawą w sprawie kryzysu imigracyjnego. To broniący własnych interesów Orbán, a nie Angela Merkel, zaczyna być traktowany jako przywódca z prawdziwego zdarzenia.
Dorzućmy do tego obrazu zbliżające się prawdopodobnie ponowne ocieplenie stosunków francusko-rosyjskich i niemiecko-rosyjskich (wizyty w Moskwie wicekanclerza Niemiec i byłego prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego), nie będące przecież konsekwencją wyborów w Polsce, ale długofalowej strategii, a zobaczymy, że Polska powinna przekierować swoją politykę zagraniczną - i to właśnie proponuje PiS.
Przekierowanie nie oznacza jednak ani występowania z UE, ani bezsensownego wymachiwania szabelką. Ludzie typowani do objęcia sterów w MSZ - Kazimierz Michał Ujazdowski lub Witold Waszczykowski, a na miejsce Rafała Trzaskowskiego - Konrad Szymański, były europoseł - dają gwarancję umiejętnego wykorzystywania unijnych mechanizmów do twardej obrony polskiego interesu, bez niepotrzebnego potrząsania szabelką, które może być równie szkodliwe jak nadmierna uległość.
Jeśli natomiast chodzi o fetysz dotychczasowego obozu, czyli "wizerunek Polski", to trzeba powtarzać do upadłego: wizerunek nie jest celem sam w sobie. Może być środkiem do osiągnięcia wymiernych celów, ale jego wagi nie należy przeceniać. Państwo pewne siebie i swoich racji nie jest skupione na ochronie wizerunku dla dobrego samopoczucia, ale na realizacji interesów. Więcej nawet: nieustające pochwały w mediach państwa, którego cele nie są zbieżne z polskimi - jak to jest choćby w przypadku Niemiec - powinny raczej budzić wątpliwości i działać jak dzwonek alarmowy.
Co to wszystko oznacza, jeśli idzie o kurs, jaki weźmie nasz kraj? Na pewno nie będzie rewolucji, a główne kierunki sojuszy się nie zmienią. Niemcy czy Francja pozostaną ważnymi partnerami Polski - nie przez przypadek stolice obu państw były celem jednych z pierwszych zagranicznych podróży prezydenta Andrzeja Dudy. Różnica będzie polegać na tym, że Polska, zamiast biernie przyjmować politykę obu tych krajów, zacznie podążać bardziej suwerenną drogą, zapewne stawiając na budowanie w dłuższym okresie strategicznego przymierza z krajami regionu. Co - wbrew sceptykom - jest możliwe, bo energetyczne interesy Węgier czy Słowacji (znacznie mniej oczywiste) nie determinują całej polityki tych państw.
Teraz sprawa druga: rzekome dążenie do zmniejszania zakresu swobód demokratycznych. Najpierw - to ważne - spójrzmy na punkt odniesienia, czyli osiem lat rządów PO. Znajdziemy tam niszczące państwo afery (hazardowa, stoczniowa, zegarkowa, której drugie, prawdziwe dno - kwestia przetargów na budowę drogowej infrastruktury - pozostało niezbadane). Były wejścia służb nie do domów prominentnych polityków jak Barbara Blida, ale zwykłych ludzi, jak autor strony "AntyKomor" (ABW wdarła się do mieszkania o 5.40 nad ranem). Było ostentacyjne lekceważenie Polaków w postaci regularnego odrzucania obywatelskich wniosków o referendum. Były kompromitujące dla władzy, utrwalone na nagraniach rozmowy z restauracji "Sowa i Przyjaciele" i Polskiej Rady Biznesu. Były 2 miliony wniosków służb o billingi rocznie i po kilka tysięcy wniosków o kontrolę operacyjną, w ogromnej większości zatwierdzanych przez sądy. Były zalecenia wiceministra finansów, nadzorującego skarbówkę, aby kontrole u przedsiębiorców kończyły się karami. Była
wreszcie stworzona przez prezydenta Komorowskiego, a klepnięta przez Sejm ustawa, krępująca wolność zgromadzeń. Taki jest punkt odniesienia. Jeśli to jest pełnia demokracji, to ja dziękuję.
No, chyba że dla demokracji ważniejsze jest przychylanie się do agresywnych postulatów mniejszości seksualnych - tego za nowej władzy na pewno nie będzie, ale - co trafnie zauważył przed wyborami prezydenckimi Krystian Legierski, homoseksualny aktywista - nie było tego i za PO. Była tylko gra pozorów.
Normalny obywatel nie ma problemu z aktywnością służb, pilnujących równego pola gry dla wszystkich. Problem zaczynałby się tam, gdzie jakieś grupy byłyby uprzywilejowane - na przykład mniejszości seksualne kosztem zwykłych obywateli, dla których problemy kawiarnianej lewicy są po prostu wydumane. Albo przedsiębiorcy dobrze ustawieni z władzą kosztem tych bez koneksji. Tak było, ale tak, miejmy nadzieję, nie będzie. To nie będzie żadne nowe średniowiecze, ale normalność. Bo też tylko w takich warunkach mogą sprawnie działać mechanizmy rynkowe.
Usłyszymy oczywiście, że demokracja jest niszczona, gdy będą naruszane interesy różnych grup. Tak będzie z pewnością przy zmianach choćby w prokuraturze - a warto pamiętać, że jej uniezależnienie od rządu za błąd uznawali nawet politycy PO, która ten plan przeprowadziła. Tak będzie, jeśli rząd spróbuje stworzyć skuteczny mechanizm kontroli sądownictwa, dziś będącego praktycznie państwem w państwie. Ale tak naprawdę będzie to tylko przywracanie normalności, której w niektórych dziedzinach nigdy nie było, a w innych została zniszczona przez ostatnie osiem lat.
Nie dajmy się więc omamić: nie ma mowy o żadnej dyktaturze. Nastąpiła normalna demokratyczna zmiana władzy. Jeżeli nowi rządzący się nie sprawdzą, w kolejnych wyborach dostaną żółtą albo i czerwoną kartkę.