PublicystykaŁukasz Warzecha: Morawiecki miał grać człowieka sukcesu, a musi występować w dramacie

Łukasz Warzecha: Morawiecki miał grać człowieka sukcesu, a musi występować w dramacie

Przeciwnicy PiS mówią o straszliwym gwałcie na demokracji i początku dyktatury. Zwolennicy o sprawiedliwości dziejowej i robieniu porządku z „nadzwyczajną kastą”. W tej sytuacji Mateusz Morawiecki, kolejny już raz, musiał wygłosić kwestię, którą napisał mu ktoś inny.

Łukasz Warzecha: Morawiecki miał grać człowieka sukcesu, a musi występować w dramacie
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Łukasz Warzecha

04.07.2018 | aktual.: 04.07.2018 18:33

Swojego dzisiejszego wystąpienia w Parlamencie Europejskim Mateusz Morawiecki nie będzie wspominał dobrze. Wcale nie dlatego, żeby wielkie wrażenie robiły na nim pytania, kierowane z frakcji socjaldemokratycznej lub EPP (do której zresztą, po Brexicie, PiS chciałby podobno przystąpić), ani nie dlatego, żeby ta debata miała jakieś większe znaczenie. Nie ma, a – jak trafnie stwierdził eurodeputowany PiS prof. Ryszard Legutko – izba jest całkowicie przewidywalna. Przy czym należy to stwierdzenie rozszerzyć na polityków partii rządzącej – oni również są całkowicie przewidywalni.

Role od dawna są rozdane

Jedna strona mówi o straszliwym gwałcie na demokracji i początku dyktatury; druga – o sprawiedliwości dziejowej i zrobieniu porządku z „nadzwyczajną kastą”. Nie było tutaj żadnych zaskoczeń. Europosłowie PiS dzielnie bronili rządu i pomstowali na chęć urządzania nam życia w naszym kraju. Pomstowali zresztą nierzadko celnie. Z drugiej strony padały doskonale znane, wielokrotnie powtarzane także przez polską opozycję argumenty, pokazujące zresztą świetnie, że oponenci Morawieckiego faktycznie nie mają - lub nie chcą mieć - pojęcia o specyfice polskiej sytuacji – na przykład o tym, że środowisko sędziowskie w Polsce w żaden sposób nie oczyściło się po upadku komunizmu.

Bywały momenty wręcz humorystyczne. Oto jeden z niepolskich europosłów stwierdził, że przeraża go dyskurs, jaki dostrzega w publicznej polskiej telewizji. Dobrze wiedzieć, że są zagraniczni europosłowie, którzy namiętnie oglądają polską telewizję publiczną.

Czy zresztą w ogóle można mówić o debacie, skoro obie strony mówiły w zasadzie obok siebie? Owszem, Morawiecki starał się odpowiadać na zarzuty, choć czynił to poprzez ogólniki, generalizacje, bez detali. Nie sposób było się na przykład z wypowiedzi premiera dowiedzieć – władza nie wyjaśniła tego również w kraju – w jaki sposób odesłanie w stan spoczynku I prezes Sądu Najwyższego łączy się z systemową naprawą wymiaru sprawiedliwości i jak ma wpłynąć na jakość orzekania w sądach powszechnych. Z kolei oponenci powtarzali bezrefleksyjnie wciąż te same schematy – o aborcji, o gwałceniu praworządności, o likwidacji niezależności SN.

Bywały też z rzadka ciosy celne, na które premier odpowiadał mało przekonująco. Gdy europoseł Janusz Zemke pytał o faktycznie fatalną i zwyczajnie niesprawiedliwą ustawę dezubekizacyjną, premier wszedł na najwyższy poziom demagogii, stwierdzając, że to wymierzenie sprawiedliwości funkcjonariuszom służb, którzy mordowali polskich bohaterów. Niestety, to w dużej mierze po prostu kłamstwo.

Rzeczywistości alternatywne

Tylko, co z tego? Debata w PE to rytuał, który niczego nie wnosi i od którego formalnie nic nie zależy. To gra w dużej mierze na potrzeby wewnętrznej polityki w Polsce. Widać to było świetnie na Twitterze, gdzie funkcjonowały obok siebie dwie całkowicie równoległe i niestykające się ze sobą rzeczywistości.

Jedna, w której tkwili zwolennicy władzy, to ta, gdzie premier bezlitośnie i błyskotliwie dał odpór wrażym siłom, chcącym pognębić powstającą z kolan ojczyznę. Pompatyczność poprzedniego zdania jest zamierzona, bo publiczne deklaracje przedstawicieli władzy są nią nasycone w stopniu trudnym już do zniesienia. I tak było niestety z wystąpieniem Morawieckiego.

Druga rzeczywistość to ta, w której żyją przeciwnicy władzy. Tam z kolei Morawiecki został pognębiony, rzucony na deski i wdeptany w ziemię przez obrońców polskiej demokracji i praworządności. I tak jak w tej pierwszej rzeczywistości dominuje maniera nieznośnej tromtadracji, tak w tej – równie nieznośnej histerii.

Viktor Orbán to nie najlepszy wzorzec

Morawiecki starał się wejść w buty Viktora Orbána, kilkakrotnie przepytywanego w PE w czasie, gdy to Węgry były europejskim chłopcem do bicia. Orbán, choć atakowany bezwzględnie, zwykle wychodził z opresji umiejętnie, twardo broniąc swoich racji, ale zarazem bez nadmiernej agresji i konfrontacyjności. A pamiętać też trzeba, że Fidesz jest członkiem EPP, potężnej frakcji, w której jest też Platforma Obywatelska, ale nie ma PiS.

Morawiecki spróbował powtórzyć manewr Orbána i w jakiejś mierze odniósł sukces, ale też w jakiejś mierze mu się nie udało. Zbyt często widać było, że ponoszą go emocje. Za często wpadał w tandetną podniosłość. Dla kostycznego bankowca płomienne patriotyczne wystąpienia nie są naturalnym sposobem komunikacji i zawsze będą wypadały sztucznie. Morawiecki, który wciąż jest na etapie uwiarygodniania się w oczach Jarosława Kaczyńskiego, ale też twardego rdzenia partii i jej wyborców, za bardzo stara się wejść w tę hurrapatriotyczną tonację. Nie jest w tym autentyczny i źle mu to wychodzi. W PE powinien był wykorzystać swoje naturalne predyspozycje, ograniczyć się do rzeczowych argumentów i zrezygnować całkowicie z emocjonalnych wtrętów. Ale premier wybrał już chyba inną drogę na stałe, więc i w Strasburgu nie mógł działać inaczej.

Nie tym premier miał się zajmować

Wracam do postawionej na początku tezy: dlaczego polski premier nie będzie tego wystąpienia wspominał dobrze? Otóż dlatego, że to nie tak miało być. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że nie tak wyobrażał sobie Morawiecki swoją rolę, gdy wchodził do rządu Beaty Szydło, a potem, gdy zostawał premierem. Temat wystąpienia – wizja przyszłości UE – to to, czym były bankowiec i były doradca Donalda Tuska, naprawdę chciał się zajmować. Jego rola miała polegać na naprawianiu wizerunku Polski, chwytaniu inwestycji, oczarowywaniu zagranicy dobrymi warunkami do inwestowania, brylowaniu w glorii ożywiciela polskiej gospodarki na salonach Europy. Morawiecki miał pokazać, że nominalnie prawicowy rząd i premier mogą być traktowani jak normalni partnerzy do rozmowy, fetowani, a nawet – o zgrozo! – poklepywani po plecach.

Zamiast tego kolejne miesiące swojego urzędowania musi trawić na tłumaczeniu się z regulacji, których nie jest autorem i których zapewne nawet by nie poparł, mając wybór. Najpierw, przez kilka miesięcy, musiał zmagać się z konsekwencjami nowelizacji ustawy o IPN. Nie zawsze mu to wychodziło, by wspomnieć niefortunne wystąpienie na monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, które kryzys jeszcze pogłębiło.

Gdy zamieszanie wokół tej sprawy zaczęło lekko przygasać, wybucha na nowo spór o sądownictwo, podgrzany kwestią przeniesienia I prezes Sądu Najwyższego w stan spoczynku. Morawiecki starał się w tej sprawie negocjować z Komisją Europejską, by przynajmniej spowolnić bieg zdarzeń, może aż do nadchodzących (za mniej niż rok) wyborów do PE, ale natknął się na opór ze strony Naczelnika, dla którego – jak się zdaje – kwestia pozbycia się prof. Gersdorf ma wymiar nie tylko personalny, ale też czysto osobisty. Znów zatem Morawiecki musi pić piwo, nawarzone przez kogo innego.

Premier przyjechał do Strasburga opowiadać o tym, jak Polska wyobraża sobie Unię, a jego wystąpienie, choć zawierające mocno dyskusyjne tezy, było przecież interesujące. Diagnoza o zamykaniu oczu przez znaczną część europejskich elit na niewydolność dotychczasowego modelu była trafna. Podobnie jak trafna była teza o tym, że ściślejsza europejska współpraca jest konieczna, ale nie może polegać na jednoczeniu na siłę.

Były też w wystąpieniu premiera – zarówno głównym, jak i w odpowiedziach podczas debaty – wątki zadziwiające. Jedna z tez brzmiała, że tylko nowe zasady dystrybucji dóbr – czyli po prostu redystrybucji, zabierania ludziom zarobionych pieniędzy, żeby rozdać je komuś innemu – mogą przekonać na powrót europejską klasę średnią do wsparcia idei europejskiej.

Deprecjonowanie III RP

O to akurat premiera nikt nie spytał, a szkoda – bo przecież działalność lewicowego w sferze gospodarki rządu PiS w Polsce jest dokładnym zaprzeczeniem wspierania klasy średniej. Więcej nawet – w niektórych starszych wypowiedziach, jeszcze jako wicepremier, Morawiecki mówił wprost, że należy stworzyć w kraju nową klasę średnią, właśnie poprzez redystrybucję, czyli zabranie tym, którzy się dorobili, żeby dać innym. Ta natomiast klasa średnia, która w szczątkowej postaci jest i jakoś się jeszcze broni, jest w ramach paradygmatu obecnej władzy niesłuszna, bo zbudowana w niesłusznym okresie. To całkowite i bezwarunkowe deprecjonowanie III RP przed 2015 rokiem trafnie – choć może niezamierzenie – wytknęła premierowi w debacie europosłanka SLD Krystyna Łybacka.

Tyle że interesujące tezy Morawieckiego skryły się. Po pierwsze zniknęły w cieniu tych wątków wystąpienia szefa polskiego rządu, które zostały słusznie odebrane jako danie odporu krytykom obecnej władzy w sprawie reformy wymiaru sprawiedliwości. Po drugie – w cieniu debaty, w której pytano premiera niemal o wszystko, co zarzuca mu w Polsce opozycja, a najmniej o strategiczną wizję Europy.

Czy zatem Morawiecki wraca ze Strasburga z tarczą czy na tarczy? Ani tak, ani tak. Odegrano po prostu kolejny akt spektaklu. Groteskowo w tym kontekście zabrzmiały wygłoszone na koniec przez przewodniczącego PE Antonio Tajaniego słowa o tym, że debata jest solą demokracji. Żadna debata, żadna sól – ot, kolejny akt melodramatu, który każdy zinter-pretuje, jak mu wygodnie.

Lecz jedno powinno z tego przedstawienia wyniknąć: protagonistom tej sztuki zależy, żeby mogła być odgrywana w nieskończoność. Utrzymaniu jej na afiszu służy zaproponowana przez PiS nowelizacja ordynacji wyborczej do PE, wskutek której z wyścigu w zasadzie wykluczone zostałyby wszystkie mniejsze ugrupowania, a całość wzięłyby dwa główne bloki. Czy naprawdę tego chcemy?

Zobacz także
Komentarze (0)