Łukasz Warzecha: Marian Zembala oddala pytanie
- Istnieje podejrzenie, że prof. Marian Zembala naoglądał się zbyt wielu amerykańskich dramatów sądowych i podczas spotkania z dziennikarzami kilka dni temu wydawało mu się, że jest sędzią gdzieś w Arkansas. Stąd jego skierowane do dziennikarki słowa: „oddalam to pytanie” – pisze dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha. Publicysta zauważa, że czego nie dotknie się Ewa Kopacz, okazuje się porażką, czego przykładem przypadek prof. Zembali i problemu wizerunkowego, jaki ma z nim Platforma. Zdaniem dziennikarza minister zdrowia cierpi na „typowe objawy syndromu lekarza tyrana” oraz należy do profesorskiego lobby, którego przedstawiciele bywają „niezwykle aroganccy i nieempatyczni”.
Ktoś powinien panu profesorowi szybko przypomnieć, że sędzią nie jest, a wobec dziennikarzy nie jest nawet lekarzem, tylko ministrem zdrowia – wysokiej rangi urzędnikiem, opłacanym z naszych pieniędzy, którego obowiązkiem jest odpowiadanie na pytania. Łaski nie robi.
Wspomniana konferencja prasowa, dotycząca głównie problemu dopalaczy, miała w ogóle ciekawy przebieg. Pan minister nie tylko oddalił pytanie, uznając je oficjalnie za niezbyt mądre. Owszem, dziennikarzom zdarza się pytać o niezbyt mądre kwestie, ale zdecydowanie nie w tym przypadku. Pytanie brzmiało bowiem: „Kilka tygodni temu wystosowano pismo z Urzędu Miasta w Sosnowcu z propozycją zmiany prawa w celu ograniczenia importu dopalaczy. Odpowiedzieli państwo, że nie możecie zająć się tym problemem ze względu na koniec kadencji”. Wynikałoby z tego, że rząd miał już jakiś czas temu, jeszcze przed serią ostatnich zatruć, sygnały o problemie, a nawet konkretne propozycje jego rozwiązania, ale nie był nimi zainteresowany i głupio się usprawiedliwiał.
Dziennikarka nie tylko miała prawo, ale wręcz powinna o to zapytać i chwała jej za to. Jednak zamiast odpowiedzi usłyszała połajanki, a na koniec dowiedziała się, że jej pytanie zostało „oddalone”. Na tym się nie skończyło, bo pan profesor był uprzejmy pouczać dziennikarzy, a następnie kierować do nich oraz obecnych obok urzędników pytania, na które sam powinien był odpowiedzieć. Taką metodę mógłby może stosować na zajęciach ze studentami, ale nie na konferencji prasowej.
To jednak swoisty fenomen, że czego nie dotknie się Ewa Kopacz, okazuje się porażką. Marian Zembala, wybitny kardiochirurg, w dodatku znany z filmu o Zbigniewie Relidze, miał być znakomitym zagraniem, a okazał się wielkim problemem wizerunkowym. Warto się jednak na moment zatrzymać nad tym przypadkiem, ponieważ jest on egzemplifikacją szerszego zjawiska.
Kuriozalna konferencja prasowa ministra Zembali pokazała, że cierpi on na typowe objawy syndromu lekarza tyrana. Denerwuje go, że ktoś mu zadaje jakieś pytania i każe mu się z czegoś tłumaczyć. Jemu, wybitnemu kardiochirurgowi! Że jest zmuszony wykonywać wobec tej hołoty w ogóle jakieś gesty, że musi się do niej dostosowywać, spotykać z nią. Pan profesor nie do takich obyczajów przywykł. On przywykł do tego, że jest dla swoich pacjentów bogiem, a ich rodziny przychodzą do niego załamane i pokorne, zgięte wpół, i nie śmią się odzywać niepytane. Taki obowiązuje w Polsce standard. Ordynator, nie mówiąc już o dyrektorze placówki, jest wszystkim. Pacjent – niczym. Jeśli się postawi, będzie się czegoś domagał, zadawał jakieś niewygodne pytania, czegoś żądał – może się to dla niego skończyć fatalnie.
Profesor Zembala przywykł i do tego, że od 22 lat kieruje niepodzielnie Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. I choć w normalnych warunkach w publicznej placówce, jaką jest Centrum, już dawno powinien się odbyć konkurs na nowego kierownika, tam się jakoś nie odbywa, a Ministerstwo Zdrowia nie bardzo umie wytłumaczyć, dlaczego. A trzeba wiedzieć, że dyrektor takiej placówki jest jak udzielny książę w swoim księstwie. I nawet jeżeli nie dzieje się tam nic, co zasługiwałoby na uwagę CBA czy prokuratury, to gwoli samej higieny zarządzania już dawno temu powinna nastąpić zmiana.
Każdy, kto zajmował się wewnętrznymi mechanizmami funkcjonowania służby zdrowia w Polsce, wie, że istnieje coś takiego jak lobby profesorskie. Jego członkowie obejmują najlepsze i najbardziej wpływowe posady, w tym konsultantów w poszczególnych dziedzinach (prof. Zembala przed długi czas był krajowym konsultantem ds. kardiochirurgii), rozstawiają innych po kątach, mają wpływ na to, z kim NFZ zawiera kontrakty i jak duże. Przedstawiciele tego lobby – często zresztą doskonali fachowcy i wybitni lekarze – bywają zarazem niezwykle aroganccy i nieempatyczni.
Lobby profesorskie jest niestety immanentną częścią polskiej służby zdrowia i w znacznej mierze odpowiada za jej patologie. Wszyscy o tym wiedzą i nikt nie jest w stanie nic z tym zrobić. Tymczasem kilka posunięć wydaje się dość oczywistych. Ot, choćby zmiana systemu odpowiedzialności zawodowej lekarzy i przeniesienie go całkowicie poza samorząd lekarski czy stworzenie skutecznej drogi sygnalizowania nieprawidłowości przez sam personel medyczny, który bywa przez profesorów zwyczajnie terroryzowany groźbami zniszczenia zawodowego albo zwolnienia z pracy. Środowisko lekarskie podniosłoby oczywiście larum – które to larum należałoby całkowicie zignorować i robić swoje.
Marian Zembala przy okazji każdego swojego publicznego występu pokazuje, że jest typowym przedstawicielem profesorskiego lobby. I choć został ministrem zdrowia tylko na kilka miesięcy, jego obecność w resorcie jest ze wszech miar szkodliwa. Jedynym pocieszeniem pozostaje, że jest szkodliwa także dla notowań Platformy Obywatelskiej.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski