Łukasz Warzecha: Jacek Protasiewicz jest z PiS
Jest w tym pewna ironia, że głośne i nieprzyjemne przygody z niemieckimi służbami mieli nie politycy PiS, podobno obłędnie germanofobiczni, ale dwaj politycy Platformy Obywatelskiej: kiedyś Jan Rokita, teraz Jacek Protasiewicz.
27.02.2014 | aktual.: 07.03.2014 14:07
Przeczytaj wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Znajomy opowiadał mi kiedyś o wydarzeniu, którego był świadkiem. Było to już parę lat temu. W jednej z kawiarni na Placu Zamkowym w Warszawie kilka stolików zajęła wycieczka starszych Niemców. Zachowywali się bardzo hałaśliwie, pokrzykiwali, głośno wybuchali śmiechem, przeszkadzając innym. W pewnym momencie podszedł do nich jeden z gości, Polak, także już mocno zaawansowany w latach, i perfekcyjną niemczyzną powiedział: "Prosiłbym, żeby zachowywali się państwo trochę ciszej. Ostatni raz tak zachowujących się w Warszawie Niemców widziałem w 1944 roku". Towarzystwo oniemiało i zamilkło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Szybko poprosiło o rachunek, zapłaciło i w nietęgim nastroju opuściło kawiarnię. Być może niektórzy z nich byli kilkadziesiąt lat wcześniej w okupowanej polskiej stolicy.
Historia Jacka Protasiewicza i jego starcia z niemieckimi urzędnikami potoczyła się całkiem inaczej i mimo pozorów lekkości, jest to dość znaczące. Owszem, łatwo sobie z Jacka Protasiewicza pokpiwać. Jest z czego i sam europoseł podłożył się podczas swojej konferencji prasowej wprost koncertowo. Podobnie zresztą jak kiedyś Rokita, prezentując swoje starcie ze stewardessami Lufthansy o miejsce umieszczenia kapeluszy w samolocie niemal jak nową bitwę pod Grunwaldem.
Słusznie się Protasiewiczowi dostaje, mam jednak wrażenie, że nie tyle nawet za samo wydarzenie – bo przecież, co warto podkreślić, nie możemy być pewni jego przebiegu – ani nawet niekoniecznie za sposób, w jaki je przedstawiał europoseł. Przede wszystkim idzie o ów zabawny kontrast pomiędzy kolorytem jego opowiadania – te wszystkie nawiązania do „polskiej duszy”, twierdzenie, że się w europośle „zagotowało” na dźwięk słowa „raus” – a obowiązującą narracją jego partii. Tą o demonach germanofobii, o tym, jak naganne jest myślenie stereotypami i że nie wolno kojarzyć współczesnych Niemców z tymi dawnymi, złymi, którzy do pędzonych na stracenie Polaków pokrzykiwali właśnie „raus!”.
Na swój prywatny użytek zakładam (sam Protasiewicz, choć plącząc się w relacjach, jednak to przyznawał), że pewna, by tak rzec, śmiałość europosła w starciu z niemieckimi mundurowymi wynikała z wyższej niż normalna zawartości alkoholu we krwi. Jeżeli nawet tak właśnie było, to tylko pokazuje, jaką hipokryzją charakteryzuje się PO, ciągnąc przez długie miesiące lokalny sojusz z de facto separatystycznym Ruchem Autonomii Śląska oraz serwując nam swoją narrację o wyrzeczeniu się demonów przeszłości i rezygnacji ze stereotypów w relacjach z Niemcami.
Bo właśnie po alkoholu wychodzi z człowieka to, co w nim najgłębiej tkwi. Okazuje się zatem, że w europośle PO tkwią stereotypy, dotyczące Niemców, mające swoje źródło we wszystkich tych wojennych historiach, gdzie niemieccy żołdacy biją, mordują, prowadzą na śmierć. Pod tym względem Jacek Protasiewicz okazał się wręcz modelowym przypadkiem postawy, którą jego własna partia namiętnie piętnuje i chce przypisać politycznym przeciwnikom.
Ale to tylko jedna strona tej historii. A jest też druga. Swego czasu przeprowadzono badanie, z którego wynikało, że najlepiej znane w Polsce niemieckie zwroty to „Hände hoch”, „schneller” i „raus”. Wyniki badania były podobno szokiem dla Niemców, dla których wszystkie te zwroty są całkiem naturalne i nie rozumieją, jak można je jednoznacznie kojarzyć z czasami narodowego socjalizmu. Tak jednak właśnie jest i – tu będę Jacka Protasiewicza bronił – jest to skojarzenie u Polaków naturalne. A że Niemcy tego nie rozumieją, to już raczej kwestia tego, jak poradzili sobie ze swoją przeszłością i jaki jest stan ich dzisiejszej świadomości w kwestii ich własnych wojennych win. Zaś to właśnie rząd Tuska – szefa Jacka Protasiewicza – przyczynił się przez swoją pasywność w sferze polityki historycznej w ogromnej mierze do tego, że dziś Niemcy pozbywają się skutecznie poczucia odpowiedzialności za własne zbrodnie. Owszem, może ktoś tam i krzyczał „raus!”, może jacyś Polacy zginęli (choć głównie Żydzi – tego jeszcze
Niemcy szczęśliwie nie kwestionują), ale zginęli też Niemcy, choćby w czasie pamiętnego rejsu Gustloffa zimą 1945 roku. Co wzruszająco pokazała niemiecka kinematografia w filmie „Gustloff – rejs ku śmierci”. I tak odpowiedzialność się rozmywa. Ginęli Polacy, ginęli Niemcy, a wszystkiemu winni byli jacyś pozbawieni narodowości „naziści”. No i później młody niemiecki celnik nie ma pojęcia, o co idzie podchmielonemu i rozemocjonowanemu polskiemu europosłowi. Rozumie tylko, że ten go chce obrazić, sugerując jakieś związki z owymi nazistami. A na tym punkcie pozbawieni poczucia winy współcześni Niemcy są wyjątkowo uczuleni.
Gdyby Platforma Obywatelska była partią potrafiącą wyciągać wnioski i umiejącą myśleć strategicznie – niestety, taką nie jest – to przygoda europosła Protasiewicza skłoniłaby ją do refleksji chociażby nad tym, o czym była mowa powyżej. Albo nad tym, że alarmistyczne relacje, dotyczące stosunku niemieckich urzędników do obcokrajowców, a zwłaszcza Polaków, nie są jednak wzięte z sufitu. Ba, gdyby europoseł Protasiewicz miał jaja (których mu brak), to zamiast skupiać się na własnej rzewnej historii i infantylnej traumie, powiedziałby: „Skoro mnie, osobę z paszportem dyplomatycznym, potraktowano w taki sposób na lotnisku, może jednak pora zająć się na serio problemami Polaków w Niemczech z odbierającym im dzieci Jugendamtem (urzędem ds. nieletnich)”. Tego jednak Jacek Protasiewicz nie powie, już choćby dlatego, że musiałby wsadzić szpilkę Radkowi Sikorskiemu, o pokojowy Nobel dla którego dopiero co apelował w związku z Ukrainą. A który konsekwentnie od lat lekceważy wszelkie prośby o poważne postawienie sprawy
Jugendamtów na szczeblu międzyrządowym.
Mógłby zatem europoseł PO przekuć swoje przykre doświadczenie w coś pożytecznego dla ogółu. A tak pozostanie tylko pamięć o żenadzie miesiąca, a może i roku.
Łukasz Warzecha specjalnie dla Wirtualnej Polski