Łukasz Warzecha dla WP.PL: Cyrk Hofmana i Sikorskiego. Płaczmy i płaćmy
Ogólny wniosek z afery z delegacjami oraz przejazdami służbowymi posłów płynie jeden: władza – obojętnie z jakiej partii – nie szanuje publicznych pieniędzy i mówi nam: przestańcie się burzyć, my tu jesteśmy pany i nam się należy. Dobrze, żebyśmy mieli tego świadomość, kiedy za kilka miesięcy będziemy robić przelew do urzędu skarbowego, a za kilka kolejnych głosować w wyborach do parlamentu.
12.12.2014 | aktual.: 12.12.2014 10:33
Niektóre media robią wiele, żeby w publicznej świadomości jako najważniejsi aktorzy afery z wydatkami poselskimi na podróże utkwili jedynie trzej byli członkowie PiS. Tymczasem aktorem, co najmniej równorzędnym, jest marszałek Radosław Sikorski, dla którego jest to już kolejna - w długim rzędzie - kompromitacja. Smutna prawda jest jednak taka, że winni są rozrzuceni po wszystkich ugrupowaniach. W dodatku istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy ich nie poznamy, bo nie są winni w sensie prawnym, a jedynie etycznym.
Smutna prawda jest jednak taka, że winni są rozrzuceni po wszystkich ugrupowaniach. W dodatku istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy ich nie poznamy, bo nie są winni w sensie prawnym, a jedynie etycznym.
Rozdzielmy dwie kwestie, będące dwiema stronami tej samej monety, bo przewinienie madryckiej trójki zalicza się do innej kategorii niż przewinienie Radosława Sikorskiego. Adam Hofman, Mariusz A. Kamiński i Adam Rogacki mieli się dopuścić nieprawidłowości w przypadku zagranicznej delegacji, czyli poselskiego wyjazdu o określonym konkretnie celu. W przypadku Sikorskiego chodzi o poselski ryczałt na paliwo, czyli nierozliczaną szczegółowo sumę, przeznaczoną na sfinansowanie podróży własnym samochodem, związanych z pełnieniem obowiązków posła.
Najbardziej zadziwiające w przypadku poselskich delegacji jest to, że zasady ich rozliczania wydają się mocno niejasne. Broniący się posłowie przywołują regulamin sejmu i jego uchwały oraz "ekspertyzę prawną"; na te same źródła prawa powołuje się Kancelaria Sejmu, ale wnioski są rozbieżne.
Nie ma jednak sensu wchodzić w szczegóły. Wystarczy ustalić dwie kwestie. Po pierwsze - system rozliczania delegacji posłów, finansowanych przecież z publicznej kasy, jest niejasny i daje okazję do przewałów. Prawda, że drobnych, ale tym bardziej żenujących. Poza tym - ziarnko do ziarnka... Ten w wykonaniu madryckiej trójki z pewnością nie był jedyny i odosobniony. W mętnej wodzie, jak wiadomo, ryby łowi się najłatwiej. Po drugie - wszyscy trzej panowie zadeklarowali, że jadą do Madrytu samochodami, a polecieli samolotem. To jasne i bezsprzeczne. Kancelaria Sejmu twierdzi, że to złamanie prawa, bo tak zwany ekwiwalent za podróż lotniczą przysługuje tylko w przypadku podróży prywatnym autem. Tak czy owak, dzięki byłym posłom PiS mogliśmy mieć wgląd w mechanizm zarabiania przez posłów na zagranicznych wyjazdach.
Radosław Sikorski pokazał natomiast, jak można zyskać na poselskim ryczałcie paliwowym. Roczne ogólne wydatki sejmu na ten cel to ponad 12 mln złotych! Ryczałt może wynosić maksymalnie 35 tys. złotych rocznie na posła. Policzmy: jeśli przyjąć, że cena litra benzyny to 5 zł 20 groszy (znacznie drożej niż od kilku tygodni, ale też taniej niż w szczycie), to zyskujemy 6730 litrów benzyny. Załóżmy teraz, że jeździmy samochodem benzynowym, który średnio spala 10 litrów na 100 km. To założenie bardzo na wyrost, bo nowe auta mają spalanie o wiele niższe, o samochodach z silnikiem diesla nie mówiąc. Uzyskujemy w ten sposób odległość ponad 67 tys. km! A to znaczy, że każdego dnia w roku trzeba by przejechać 184 km. To możliwe, ale jedynie w przypadku zawodowych kierowców. Na pewno nie w przypadku posłów, nawet tych mających ogromny okręg wyborczy.
W wypadku Sikorskiego nie chodzi aż o takie pieniądze, ale za to chodzi o czas, kiedy jako minister poruszał się głównie samochodem BOR. A więc nie miał powodu pobierać ryczałtu paliwowego jako poseł. Pan marszałek twierdzi teraz, że "często rezygnował z ochrony BOR". I cóż z tego? Ryczałt przysługuje jedynie na wypełnianie obowiązków poselskich, a nie jako prywatne kieszonkowe na paliwo. Twierdzi, że jeździł rozdawać ulotki. Czyżby nie wiedział, że zgodnie z prawem ryczałt nie może być wykorzystywany m.in. podczas kampanii wyborczych? Twierdzi, że rozmawiał z wyborcami w swoim okręgu. Cóż, jeżeli tak faktycznie było, co za problem przedstawić opinii publicznej świadectwa tych wizyt, spotkań i rozmów? Przecież na pewno się zachowały - notatki w prasie, zdjęcia, wzmianki w internecie. Śmiało, panie marszałku, niech pan się nie wstydzi. No, chyba że nic takiego nie ma. Wtedy można już nabrać podejrzeń, że pan marszałek chce nas wszystkich wpuścić w trąbę.
Detale detalami, ale prawda jest jasna: posłowie (i nie tylko, to dotyczy całej władzy) napychają sobie kieszenie naszą kasą, chachmęcąc i kombinując jak drobne cwaniaczki. Co z tym można zrobić, poza daniem cwaniaczkom zamaszystego kopa w zad przy najbliższych wyborach?
Jest kilka możliwości systemowej regulacji, przy których trzeba uwzględnić, że posłowie mają prawo korzystać z pewnych przywilejów. Jeżeli rzeczywiście pracują w swoim okręgu i jeżdżą na spotkania z wyborcami, powinni mieć za co. Poselska pensja - jakkolwiek duża niektórym się wydaje - w żaden sposób na to nie wystarczy.
Możliwość pierwsza: godzimy się, że posłowie muszą dostawać kasę na swoje wyjazdy, a skontrolowanie jej faktycznego spożytkowania jest niemożliwe. Niech zatem sejm uchwali jakąś stałą, średnią, ryczałtową sumę, może zależną od tego, jak daleko dany okręg wyborczy jest od Warszawy, która z założenia nie będzie rozliczana. I niech posłowie nią rozporządzają we własnym zakresie. Ten wariant wydaje mi się najsłabszy - to po prostu usankcjonowanie cwaniactwa. Proszę sobie wyobrazić, do jakich metod sięgnie część przedstawicieli narodu, żeby zaoszczędzić tak przyznawane pieniądze.
Możliwość druga, najbardziej liberalna: podnosimy znacząco poselskie wynagrodzenia, ale zarazem kasujemy wszelkie dodatki, refundacje, ekwiwalenty. Niech posłowie zarabiają po 40 tysięcy, ale niech sami płacą za swoje wyjazdy, taksówki, telefony. Przy przyjęciu takiego wariantu ogromnie pożądane byłoby także obcięcie liczby posłów. I tak działalność większości z nich ogranicza się do biernego przyciskania guzików do głosowania według partyjnych wytycznych.
Możliwość trzecia: wprowadzamy system faktycznej weryfikacji poselskich wydatków. Technologicznie nie jest to trudna rzecz. Już przy okazji afery nagraniowej pisałem, że nie ma żadnego powodu, dla którego wszystkie rachunki ważnych urzędników, opłacane służbowymi kartami, nie mogłyby być natychmiast ujawniane w internecie wraz z wyjaśnieniem, czego dotyczyły. To samo odnosi się do wydatków partii politycznych - wszak funkcjonują one dzięki publicznym subwencjom.
Identyczny system jest możliwy w przypadku posłów. Można sobie na przykład wyobrazić, że sejm wydaje przedpłacone karty paliwowe, przypisane tylko do jednego prywatnego samochodu, a kiedy poseł kupi za pomocą takiej karty paliwo, informacja o tym natychmiast pojawia się w sieci. Jeśli zobaczymy, że poseł w odstępie godziny tankował do pełna na stacjach, oddalonych od siebie o 10 km, będziemy od razu wiedzieli, że coś nie gra. A to tylko przykład jednego możliwego rozwiązania problemu. Podobnych systemów, gwarantujących przejrzystość, można by zapewne wymyślić kilka.
Wszystko jest zatem możliwe. Jeśli jednak przez lata nic się nie zmieniało, to można spokojnie założyć, że nie zmieni się i teraz. Nikt nie ma w tym interesu. Każda ze stron politycznej nawalanki może mieć nadzieję, że mętnego systemu uda się użyć jako pałki do przywalenia przeciwnikowi. Z drugiej zaś strony, przy umiejętnym i nie rzucającym się w oczy korzystaniu z systemu, wciąż da się z niego czerpać korzyści.
A my, podatnicy, którzy finansujemy ten cyrk? Ano - nic. Płaczmy i płaćmy dalej.