Łukasz Warzecha: "Chaos w szkołach może im pomóc. Odsieje średniaków" (Opinia)
Szkoda, że podniesienie kryteriów w naborze do części szkół, zwłaszcza tych najlepszych, nie jest skutkiem przemyślanej i ewolucyjnej zmiany, tylko rezultatem robionej na chybcika reformy. I że obejmie z tego powodu tylko dwa roczniki, w jednym roku.
W lamentach na temat tegorocznej rekrutacji do szkół średnich jest sporo przesady, ale i trochę racji. Zostawmy na boku kwestię, czy likwidacja gimnazjów była słusznym posunięciem. Ja uważam, że słusznym – ale nie ma już i tak o czym mówić, bo to się stało i nawet Grzegorz Schetyna, wspominając na kongresie programowym PO-KO o poprawianiu błędów minister Zalewskiej, nie zapowiadał przywracania gimnazjów. I całe szczęście, bo kolejna reforma w tej skali mogłaby być koszmarem.
Sposób rewolucyjny
Natomiast swoją obietnicę likwidacji gimnazjów mógł PiS spełnić na dwa sposoby: ewolucyjny, rozkładając zmianę na dekadę i zapewniając gładkie przejście z systemu trzystopniowego do dwustopniowego – oraz rewolucyjnie. Wybrał (jako partia z ducha rewolucyjna) wariant drugi. Skutkiem tego jest tegoroczne zamieszanie.
Jaka jest jego skala? Właściwie trudno powiedzieć, bo nikt nie posługuje się tutaj jasnymi kryteriami. Mówiąc o liczbie miejsc w szkołach ponadpodstawowych, rząd podawał liczbę w całym kraju, a przecież problemy są lokalne i zależą od liczby miejsc w danym mieście. Z kolei przeciwnicy rządu często używali sformułowania o niedostaniu się do "wymarzonej szkoły”.
Opozycja oblała test. Krzysztof Brejza ją tłumaczy
Cóż, często się w minionych latach zdarzało, że uczniowie nie dostawali się do "wymarzonej szkoły”, podobnie jak większość ludzi nie ma "wymarzonej pracy”. Takie już jest życie. Żeby ocenić, jak jest naprawdę, musielibyśmy mieć bardzo precyzyjne statystyki, pokazujące, do jakich szkół nie dostali się uczniowie o jakiej średniej oraz – to chyba najbardziej wymierne kryterium – ilu uczniów w ogóle nie dostało się do żadnej szkoły. Te ostatnie wyliczenia już się pojawiają, ale też nie jest powiedziane, że te dzieci zostaną po wrześniu na lodzie.
Co to "dobry uczeń"?
Jednak nawet statystyki wszystkiego nam nie powiedzą. Bo co to znaczy "dobry uczeń”? Każdy ze świadectwem z czerwonym paskiem? Ale przecież wiemy, że szkoła szkole nierówna. W jednej czerwony pasek to prawdziwe osiągnięcie, w innej uczeń z takim świadectwem reprezentuje poziom czwórkowicza z tej pierwszej. No i jak zdefiniować dobrą szkołę, do której się aplikuje? Czy wszyscy muszą trafiać do najlepszych liceów? Oczywiście, że nie. Jest więc w tych jeremiadach sporo bezzasadnej histerii, podlanej oczywiście sosem antyrządowych emocji. Miłosiernie pominę tezę pani prezydent Dulkiewicz o uczniach, masowo popełniających z tego powodu samobójstwa.
Są jednak dwa elementy, których obrońcy MEN wydają się nie dostrzegać. Po pierwsze – jako że sytuacja dotyczy jedynie tegorocznych absolwentów podstawówek, trzeba powiedzieć, że padli oni ofiarą niesprawiedliwości. Zasady zmieniono w trakcie gry i tylko na jeden rok. W poprzednich latach kryteria były luźniejsze i będą luźniejsze w kolejnych. Te dwa roczniki, trafiające wspólnie do szkół średnich, mają pecha, będącego wynikiem decyzji politycznej, dotyczącej czego innego. Nie ma tu równego traktowania. To nie jest w porządku.
Szansa
Po drugie – jakkolwiek byśmy nie myśleli o kryteriach, określających, co jest szkołą dobrą, a co nie, kto jest dobrym uczniem, a kto przeciętnym – jest jakaś, niemożliwa do policzenia, grupa uczniów zdolnych i z dużym potencjałem, choć nie wybitnych. Takich, którzy nie trafią do takich szkół pozwalających im w pełni rozwijać umiejętności i ambicje. To oczywiście problem dla nich i dla ich rodziców, ale przede wszystkim to strata z punktu widzenia polskiego państwa. Marnowanie zasobów najcenniejszych. W ten sposób chyba nikt na to nie spojrzał – a szkoda.
Jest też jednak druga strona medalu. Warsaw Enterprise Institute, wolnorynkowy think-tank kierowany przez Tomasza Wróblewskiego, wydał memorandum, dotyczący rekrutacyjnego kryzysu, w którym autorzy upatrują szansy na odwrócenie złych, ich zdaniem, konsekwencji reformy Handkego. W memorandum czytamy:
Szkoły licealne, które według pierwotnego założenia miały być miejscem dla wyselekcjonowanej elity o wszechstronnym wykształceniu, stały się masowe, więc musiały przestać być elitarne. Poziom nauczania w nich musiał spaść ze względu na "równanie do dołu”, co musiało się także odbić następnie na kondycji wyższych uczelni, które musiały obniżyć wymagania, zwłaszcza, że finansowanie uczelni w przeliczeniu na ilość studiujących zachęcało do rozszerzenia rekrutacji. Mechanizm funkcjonujący na poziomie szkół średnich niemal znalazł zobrazowanie na uniwersytetach. Warsaw Enterprise Institute
I dalej:
Szkoły dostaną szansę odbudowania swojego prestiżu. Skoro istniała większa selekcja, to wiele szkół będzie mogło zacząć wymagać od swoich uczniów więcej, a ci będą w stanie podołać temu wyzwaniu. Tacy absolwenci będą następnie lepiej przygotowani do funkcjonowania na studiach czy na rynku pracy. Ponadto sytuacja ta może jeszcze dodatkowo wspomóc zmieniający się pozytywny trend w postaci większego zainteresowania szkołami technicznymi i zawodowymi oraz spadkiem chętnych do studiowania mało przyszłościowych kierunków studiów. Jeśli ktoś nie zdołał załapać się do liceum, to widocznie nie było to jego przeznaczenie, a kontynuowanie przez niego edukacji np. w szkole branżowej może okazać się dla niego w przyszłości bardziej korzystne. Warsaw Enterprise Institute
Jest w tym dużo racji i warto te słowa przemyśleć, żeby zobaczyć w tej sytuacji jakiś pozytyw. Tyle że – jako się rzekło na początku – problem w tym, że nie mamy do czynienia z przemyślanym odwróceniem tendencji do równania w dół i planowym przywracaniem liceom statusu choć trochę przypominającego ten z II RP, gdy były to szkoły z zasady elitarne – ale po prostu z wypadkiem przy pracy.
Łukasz Warzecha dla WP Opinie