PolskaŁukasz Warzecha: a gdyby tygodnik Tomasza Lisa podważył raport Jerzego Millera?

Łukasz Warzecha: a gdyby tygodnik Tomasza Lisa podważył raport Jerzego Millera?

Raporty MAK i komisji Millera na temat katastrofy smoleńskiej zostały napisane niedbale, były podporządkowane wymogom politycznym i rażą brakiem precyzji i konkretów. Taka jest teza porażającego tekstu z jednego z ostatnich numerów tygodnika "Newsweek".

Łukasz Warzecha: a gdyby tygodnik Tomasza Lisa podważył raport Jerzego Millera?
Źródło zdjęć: © AKPA | Euzebiusz Niemiec
Łukasz Warzecha

24.01.2013 | aktual.: 24.01.2013 16:19

Imponującą pracę wykonali jego dziennikarze, przekopując się przez kilkanaście raportów o wypadkach lotniczych, dostępnych za pośrednictwem ICAO - Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego. Sięgnęli po dokumenty sporządzane w różnych krajach świata, dotyczące rozmaitych katastrof, w tym tak głośnych jak katastrofa airbusa linii Air France nad Atlantykiem. Konkluzje z tego porównania są druzgocące dla rosyjskiego i polskiego oficjalnego raportu. Jak się okazuje, w przypadku innych katastrof badano najdrobniejsze detale, na jakie w przypadku katastrofy polskiego tupolewa w ogóle nie zwrócono uwagi. Standardem była detaliczna analiza każdego, najdrobniejszego fragmentu szczątków samolotu. W przypadku francuskiego airbusa, który runął do oceanu i spoczął na dużej głębokości, wykonano dziesiątki tysięcy podwodnych zdjęć, aby udokumentować stan każdego odnalezionego fragmentu kadłuba. W wypadku innej katastrofy odtworzono całość instalacji elektrycznej maszyny po jej pożarze.

Jaki jest los wraku polskiego samolotu - doskonale wiemy. Tak samo jak wiemy, że nikt nie próbował ani rekonstruować wraku, ani odtwarzać żadnych jego instalacji, a jedyne solidne badania fragmentów i próby skonstruowania modeli matematycznych katastrofy podjęli eksperci spoza komisji Millera i Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. "Newsweek" wskazuje bezlitośnie na te różnice i stawia pytanie: dlaczego?

Artykuł w "Newsweeku" dopełnił film, zrealizowany dla TVP przez Tomasza Sekielskiego - do niedawna dziennikarza TVN24, a od jakiegoś czasu pracownika telewizji publicznej. Sekielski pojechał do Smoleńska, gdzie odnalazł naocznych świadków katastrofy, dotąd nie przesłuchiwanych ani przez Rosjan, ani przez Polaków. Ich relacje stoją w sprzeczności z przyjętą oficjalnie wersją zdarzeń. Film pokazuje też wiele innych sytuacji, budzących poważne wątpliwości. Autor nie może uzyskać odpowiedzi na swoje pytania od premiera Tuska - jest uparcie ignorowany podczas konferencji prasowych. Prokurator generalny Andrzej Seremet nie wywiązuje się z utrwalonej na filmie obietnicy udzielenia wypowiedzi. Pułkownik Parulski z Naczelnej Prokuratury Wojskowej staje bezradnie wobec pytania, dlaczego badanie szczątków ofiar pod kątem ewentualnego wybuchu na pokładzie zostało przeprowadzone dopiero po wielu miesiącach od katastrofy i dopiero przy okazji sekcji.

Oba te materiały - artykuł w "Newsweeku" i film Sekielskiego - dają do myślenia. I z całą pewnością mogą zburzyć obraz zdarzeń, jaki utrwalił się w umysłach wielu Polaków, karmionych od dawna kanoniczną wersją w postaci raportu Millera.

Tu następuje pauza, przyciemnienie ekranu.

Idę o zakład, że w tej chwili zagorzali czytelnicy tygodnika, kierowanego przez Tomasza Lisa lub ci, którzy pozytywnie reagują na sam jego tytuł czy nazwisko naczelnego, gorączkowo starają się sobie przypomnieć, jak mogli nie dostrzec tak istotnego artykułu. W dodatku stojącego w całkowitej sprzeczności z tym wszystkim, co "Newsweek" publikował do tej pory. Z kolei ci, dla których nazwisko Sekielskiego jest synonimem rzetelności i wiarygodności, zastanawiają się bez wątpienia, jakim cudem przeoczyli tak istotny film, idący przecież całkowicie pod prąd wersji, którą od samego momentu katastrofy utrwala w nas stacja jeszcze do niedawna zatrudniająca Sekielskiego. Jak uzgodnić rozbieżność pomiędzy treścią tekstu i filmu a tym, co sączono do głów do tej pory? To klasyczny dysonans poznawczy.

No dobrze. W obawie, że niektórym czytelnikom mogą się przegrzać obwody, kończę tę maskaradę. Artykuł nie ukazał się w "Newsweeku", tylko w "Gazecie Polskiej", a filmu nie zrobił Tomasz Sekielski, ale Anita Gargas, także związana z "Gazetą Polską'. Już słyszę to westchnienie ulgi: ufff, a więc po prostu oszołomy i zwolennicy teorii spiskowej. Nie warto się nimi przejmować. Zamiast starać się dotrzeć do tekstu i filmu, wystarczy kilka rytualnych kpin i sprawa załatwiona. To się nazywa automatyzm myślenia. W innej wersji - odruch Pawłowa, przeniesiony z poziomu ślinienia się na dźwięk dzwonka na poziom automatycznego lekceważenia na dźwięk tytułu lub nazwiska określonej osoby.

Codziennie mam do czynienia z osobami, które a priori odrzucają jakiekolwiek wątpliwości w sprawie katastrofy z 10 kwietnia, tak jakby panicznie się bały, że ich pieczołowicie budowany obraz świata zostanie zburzony. Tymczasem ani wspomniany przeze nie artykuł, ani film Gargas nie stawiają żadnej dramatycznej tezy. Nie pojawia się w nich złowrogie słowo "zamach". One jedynie pokazują, że nie wszystko, a właściwie prawie nic nie było tak, jak po katastrofie tego rodzaju być powinno. Teoretycznie człowiek z otwartą głową powinien być ciekawy prawdy. A do niej dochodzi się poprzez nieodrzucanie żadnej wersji, nie zaś poprzez automatyczne skreślanie danej porcji informacji tylko dlatego, że zebrał je ktoś, czyje nazwisko ma na nas działać jak dźwięk dzwonka na psy Pawłowa. Bo tak sobie ktoś wymyślił i tak nas wytrenował.

Można się z tezami nie zgadzać, można je zbijać i z nimi dyskutować, ale człowiek rozsądny nie będzie ich odrzucał bez dokładnej analizy. Przykład? Mamy w filmie "Anatomia upadku" kierowcę autobusu, który widział przelatującego nad drogą tupolewa i twierdzi, że samolot leciał kołami do dołu z wysuniętym podwoziem, co stałoby w sprzeczności z wersją, zgodnie z którą przed upadkiem wykonał on pół beczki. Może kierowca źle widział? Może samolot zaczął się już obracać, ale wciąż widać było podwozie? Może obrócił się dopiero dalej? Wszystkie te pytania są zasadne. Ale jedno nie budzi wątpliwości: że dziennikarce udało się dotrzeć do ważnego, naocznego świadka, którego powinna przesłuchać polska prokuratura i zadać mu wszystkie wyżej wymienione pytania. Ale jakoś tego nie zrobiła. I nie jest to jedyny taki świadek, którego odpowiednie organy nie znalazły i nie przepytały. To jest dziwne, zastanawiające i każe postawić pytanie o wiarygodność rezultatów śledztwa oraz badań komisji.

Nie pojmuję ludzi, którzy uważają się za niezależnie myślących, a dali się wytresować jak psy Pawłowa. Którzy podkreślają, że nikt nimi nie steruje i nie mówi im, co myśleć, a jednocześnie reagują automatycznie tylko na tytuł oraz nazwisko i - odpowiednio - albo pieją z zachwytu, albo odwracają się z odrazą, bez czytania i bez oglądania. Którzy widzą tylko absurdalną alternatywę: albo wszystko było winą Polaków i załogi, albo mamy do czynienia z zamachem i "straszliwą zbrodnią". Ta sztucznie stworzona alternatywa tak bardzo blokuje im nawet zwykłą, ludzką ciekawość, że z góry odrzucają jakiekolwiek podejrzenie, iż coś może nie być w porządku z opowieściami, jakich dostarczyli nam Anodina i Miller. No bo przecież - rozumują "samodzielnie" - jeśli Miller i Anodina się mylili, to musiał być zamach, ha ha ha.

Dla nich wszystkich mam propozycję: niech na chwilę zamkną oczy i wyobrażą sobie, że jest tak, jak napisałem na początku tego tekstu. Że artykuł ukazał się w "Newsweeku", a film zrobił Sekielski. I niech z tym założeniem przeczytają i obejrzą jeden i drugi. Może wtedy uda im się podejść do zawartych tam informacji bez uprzedzeń.

Łukasz Warzecha, specjalnie dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (489)