Losy Europy w rękach Irlandczyków
Od wyniku irlandzkiego referendum w sprawie Traktatu z Lizbony zależy, czy Unia Europejska zakończy trwającą od siedmiu lat reformę instytucjonalną, powoła swego prezydenta i rozwinie własną służbę dyplomatyczną. Eksperci i politycy są zgodni, że jeśli Traktat z Lizbony nie wejdzie w życie, to na długie lata UE nie podejmie próby uzgodnienia w gronie 27 krajów nowego traktatu i pogrąży się w impasie.
02.10.2009 10:35
Najwięksi pesymiści dodają, że nie tylko nie będzie mowy o dalszym rozszerzeniu UE, ale i proces integracji europejskiej zostanie zahamowany, bo rządy w naturalny sposób powrócą do rozwiązań krajowych, a nie wspólnotowych. Trudno też oczekiwać, by w takiej sytuacji Niemcy czy Francja hojnie zasilały dalej unijną kasę. Znowu powrócą stare pomysły na budowanie Europy, tyle, że w mniejszym składzie.
- Instytucjonalny los 500 mln Europejczyków jest w rękach 3-4 mln Irlandczyków. To bardzo niezdecydowany kraj - powiedział kilka dni temu francuski minister ds. europejskich Pierre Lellouche. Historia się bowiem powtarza. Irlandczycy drugi raz głosują w sprawie Traktatu z Lizbony, tak samo jak w przypadku Traktatu z Nicei, od którego uzależnione było rozszerzenie UE w 2004 roku. Irlandczycy przyjęli go dopiero za drugim podejściem. Obecnie Traktat z Nicei ma w Brukseli złą reputację jako dokument niedostosowany do Unii rozszerzonej do 27 członków, pozostawiając w zbyt wielu dziedzinach każdemu z nich, nawet najmniejszemu, prawo weta.
Europa się nie rozpadnie, ale...
- Jeśli Irlandia zagłosuje po raz drugi na "nie" w sprawie Traktatu z Lizbony, konsekwencje w dłuższej perspektywie będą znacznie gorsze dla UE niż samej Irlandii - ocenił ekspert londyńskiego Center for European Reform (CER) Hugo Brady. Rządy państw UE będą musiały porzucić definitywnie Traktat z Lizbony, bo ani renegocjacja traktatu, ani trzecie referendum w Irlandii nie wchodzi w grę. - Zakończy się trwająca od prawie dekady próba reformy unijnych instytucji, a Europa będzie może nawet przez następne pokolenie skazana na Niceę - tłumaczy Brady.
- Po Lizbonie nie będzie już więcej rewolucji instytucjonalnej - podziela to zdanie ekspert z brukselskiego European Policy Center Antonio Missiroli. - Europa się nie rozpadnie, jeśli wygra "nie", ale utraci wiarygodność na scenie międzynarodowej - przyznaje.
Od 2002 roku, kiedy powołano Konwent przygotowujący projekt eurokonstytucji, UE próbuje zreformować swe instytucje i obecne traktaty, by usprawnić UE i pogłębić integrację europejską w warunkach coraz liczniejszej Wspólnoty. Po kolejnych wieloletnich negocjacjach i renegocjacjach w wyniku porażek kolejnych referendów (najpierw w 2005 roku eurokonstytucji we Francji i Holandii, potem w 2008 roku Traktatu z Lizbony w Irlandii) wydaje się, że obecnie nie ma entuzjazmu, by w przypadku kolejnego "nie" 2 października w Irlandii natychmiast rozpocząć nowe rozmowy.
Zdaniem Brady'ego pierwszą konsekwencją "nie" będzie wstrzymanie dalszego rozszerzenia (może ewentualnie za wyjątkiem najbardziej zaawansowanej Chorwacji i ewentualnie Islandii, która już jest członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego), zważywszy kategoryczne wypowiedzi w tej sprawie prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego i kanclerz Niemiec Angeli Merkel. - Kraje Bałkańskie jak Bośnia, Macedonia czy Serbia utracą tak bardzo potrzebne im do politycznych i gospodarczych reform zakotwiczenie, a co gorsza mogą ucierpieć z powodu powrotu do politycznej niestabilności - ocenia Brady.
Nie ma "planu B"
To, że UE nie ma "planu B" na wypadek odrzucenia Traktatu z Lizbony przez Irlandczyków, przyznał premier kierującej obecnie Unią Szwecji Fredrik Reinfeldt. - Jeśli Irlandczycy powiedzą "nie", będziemy musieli dalej żyć z Traktatem z Nicei - mówił niedawno. - Nie ma planu B - zapewnił też szef dyplomacji następnej rotacyjnej prezydencji, którą od stycznia sprawować będzie Hiszpania, Miguel Angel Moratinos.
Jedyny możliwi plan "B", o jakim mówi się nieśmiało w Brukseli, to próba włączenia części postanowień Traktatu z Lizbony do traktatu akcesyjnego Chorwacji, a zwłaszcza uproszczonego systemu głosowania podwójną większością w Radzie UE oraz wzmocnienia polityki zagranicznej, za czym opowiedzą się zapewne Paryż i Niemcy.
Traktat z Lizbony wprowadzał tu wiele nowego: przede wszystkim tworzy stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej (nazwanego nieco na wyrost prezydentem UE), które ma pozwolić UE walczyć z powszechną krytyką, iż obecnie nie mówi ona jednym głosem w stosunkach z USA czy Rosją, co sześć miesięcy zmieniając przewodnictwo. Ponadto traktat wzmacnia stanowisko wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej (dziś Javier Solana), umieszczając go w Komisji Europejskiej w roli wiceprzewodniczącego, który odpowiadać będzie za nową unijną służbę dyplomatyczną, dysponując znacznie większym budżetem niż obecnie.
Ale na włączenie tych postanowień do traktatu akcesyjnego Chorwacji, w przypadku porażki Lizbony, nigdy - jak zauważa Brady - nie zgodzi się Wielka Brytania rządzona przez konserwatystów. Wynegocjowane w traktacie wzmocnienie polityki zagranicznej UE z trudem przełknął podczas negocjacji zdecydowanie bardziej proeuropejski ówczesny rząd laburzystowski Tony'ego Blaira. Konserwatyści, którzy najpewniej wygrają przyszłoroczne wybory w Wielkiej Brytanii są przeciwni Traktatowi z Lizbony i już zapowiedzieli w tej sprawie referendum, o ile zdążą przed jego wejściem w życie, bowiem traktat ratyfikował już brytyjski parlament i podpisała królowa. Dlatego najbardziej realistyczne są pomysły na pogłębienie integracji europejskiej w ograniczonym składzie tych państw, które chcą iść dalej, ale ich realizacja będzie trudna i zapewne zajmie wiele czasu. Już zaapelował o to na początku miesiąca premier Włoch Silvio Berlusconi. "Jeśli reformujący UE Traktat z Lizbony nie przejdzie, będziemy musieli kompletnie zrewidować
funkcjonowanie Europy, tak, by powstał trzon krajów współpracujących bez prawa weta" - powiedział Berlusconi. Także minister Lellouche zapewnił w poniedziałek, że "rozwiązanie" zostanie znalezione, gdyż "co by się nie stało, Europa musi iść do przodu, nie mamy wyboru".
- UE nie posiada żadnych form zastępczych i jeśli Traktat z Lizbony zostanie uśmiercony, wówczas bez wątpienia kilka krajów zacznie tworzyć formę "twardego jądra", a inne kraje pozostaną na marginesie - przekonuje komentator "Agence Europe" Ferdinando Ricardi. Oczywiście Irlandia po odrzucenie Traktatu z Lizbony znalazłaby się w gronie tych drugich. Tymczasem kryzys finansowy kolejny raz udowodnił jej obywatelom, jak ważna jest dla Irlandii solidarność europejska.
Sondaże mówią, że Irlandia powie "tak"
Póki co sondaże są dość optymistyczne, dając przewagę zwolennikom Traktatu z Lizbony na poziomie 55% Eksperci i politycy w Irlandii są zgodni, że na zmianie nastawienia zaważył przede wszystkim łatwy do przekazania w kampanii argument, że Irlandia głosując na "tak" utrzyma komisarza w KE. - Ludzie zrozumieli, że właśnie głosując na "nie", potwierdzą, że Irlandia straci stanowisko w Komisji Europejskiej - powiedział irlandzki eurodeputowany z opozycyjnej Partii Pracy Proinsias De Rossa. To Traktat z Nicei wymusza bowiem redukcję liczby komisarzy w stosunku do liczby krajów już od powołania nowej KE.
Lider chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej Joseph Daul zaproponował już, by to kraj, który nie zakończy ratyfikacji Traktatu z Lizbony, został ukarany pozbawieniem go unijnego komisarza. To dotyczyłoby nie tylko Irlandii, ale też dwóch pozostałych krajów, których prezydenci nie podpisali ratyfikacji: przede wszystkim Czech, a także Polski. -- Ten, kto nie podpisze, nie dostanie komisarza. To maja propozycja, jeśli będziemy musieli dalej żyć z Niceą - powiedział Daul.
- Dlatego tak ważne jest, co zrobią na drugi dzień prezydenci Czech i Polski, nawet jeśli Irlandia odrzuci Traktat. Niepodpisanie ratyfikacji może postawić Polskę i Czechy w tej samej pozycji co Irlandię - zauważył profesor Uniwersytetu Roberta Schumana w Strasburgu Xavier Delcourt.
- Czeski prezydent Vaclav Klaus i jego polski partner Lech Kaczyński, mimo że ich parlamenty ratyfikowały dokument, nie będą czuli potrzeby, by go podpisać, jeśli Irlandia odrzuci traktat - ocenił ekspert Brady. Dodał, że liderzy UE podzieleni w sprawie tego, "co dalej", będą mniej zdeterminowani, by zająć się naprawdę pilnymi sprawami, jak koordynacja wychodzenia z kryzysu gospodarczego czy sukces negocjacji klimatycznych.