Dlaczego Polska wita Ukraińców z otwartymi ramionami, a potem zostawia na pastwę losu?
Kristina miała ciemne włosy i szczere spojrzenie. Miała pracę w pralni przy ul. Owczej w Gorzowie Wielkopolskim. Miała plany i marzenia: chciała tutaj zostać na dłużej.
Miała też telefon, a w telefonie komórkowym numer do mamy na Ukrainie.
Kiedy było źle, wybierała numer i dzwoniła, chociaż połączenie kosztowało. Opowiadała o pracy, wynajmowanym mieszkaniu, zjedzonych posiłkach, kupionych ciuchach, poznanych słowach w języku polskim.
Żaliła się, że jest taki jeden. Strasznie się przyczepił. Co mu powiedzieć, żeby dał już sobie spokój? Mama Kristiny słuchała. Nie mogła przyjechać i wyjaśnić sprawy jedną, matczyną rozmową. Nie było pieniędzy, przecież przez to jej córka wyjechała do Polski.
O swoich problemach Kristina nie opowiadała nikomu innemu.
W końcu ten, który się na nią zawziął, przyszedł do jej pracy, wyciągnął z kieszeni pistolet i pociągnął za spust. Po czym przez nikogo nie zatrzymany wsiadł do swojej mazdy i odjechał.
Serhij po przyjeździe do Polski pracy szukał dwa tygodnie. Znalazł pod Warszawą w firmie dbającej o zieleń.
Tak jak Kristina – na czarno. W końcu się zbuntował, bo musiał robić nie tak, jak się wcześniej umawiał, i nie na umówionych warunkach. Kiedy upomniał się o swoje, właściciel firmy rzucił się na niego z pięściami i krzykiem: "Jak ci się nie podoba, to sp…j na Ukrainę!".
Wasyl pracował przy produkcji trumien w małej wsi pod Nowym Tomyślem.
W budynku nie było przewiewu, pyły zapychały nozdrza i gardło. Wasyl zasłabł. Grażyna F. – właścicielka zakładu – zamiast zadzwonić po karetkę (przyjechałaby po chwili), zapakowała Wasyla w samochód i wiozła ponad 100 kilometrów, żeby zostawić gdzieś głęboko w lesie.
Bo Wasyl - tak jak inni, których Grażyna F. miała regularnie zastraszać - pracował u niej na czarno. W lesie skonał.
Ile podobnych dramatów Ukraińców w Polsce nie przedostało się na czołówki mediów? Ile rozgrywa się w ukryciu?
Dlaczego olbrzymia diaspora ukraińska w Polsce często w praktyce nie ma kogo prosić o pomoc? Dlaczego witani z otwartymi ramionami jako siła robocza Ukraińcy są potem często traktowani jako obywatele gorszego sortu?
Na początek jadę tam, gdzie po raz ostatni widziano Wasyla.
Na widok ponurego budynku, w którym zasłabł, aż ciarki przechodzą. Może dlatego, że dramat rozegrał się po sąsiedzku. W domach za płotem ludzie jedli obiad, rozmawiali, śmiali się.
Mieszkańcy miejscowości o tragedii słyszeli. Współczują rodzinie, potępiają sprawcę. Ale nic a nic – zarzekają się – o warunkach u Grażyny F. nie wiedzieli. Tak samo jak o tym, że pracowników z Ukrainy traktowało się tam jak niewolników.
Kilka kilometrów na wschód, w małym mieście ulica z jednorodzinną zabudową jest teraz senna i pusta.
Pogoda dopisuje, można wyjść na spacer, do sklepu po ciasto, wyprowadzić psa. Ale psy szczekają zamknięte za bramami. Tylko w kilku oknach świeci się światło, migają ekrany telewizorów. Drzwi zamknięte na klucz jakby na stałe zrośnięte z framugą.
Zachodzę pod adresy, pod którymi mieszkania wynajmują pracownicy z Ukrainy. Przy tej jednej sennej ulicy jest ich podobno piętnaście. Ale zatrzaśnięte drzwi nawet nie drgną. Na ogrodzeniach banery z numerami telefonów i dopiskami cyrylicą: "komnaty" (ros. pokoje).
Pukam i cisza. Kilka dzwonków i nic. Choć słyszę, że ktoś podchodzi do drzwi i wygląda przez wizjer.
Kilka rozmów z polskimi mieszkańcami i wszystko staje się jasne. Ukraińcy? Niech siedzą. Po co mają wychodzić?
Siła robocza, ale już nie tania
Firma EWL Group od 2007 r. zajmuje się rekrutowaniem pracowników zza wschodniej granicy. Przeprowadza też badania, z których wyłania się nieco bardziej pozytywny obraz rynku pracy dla imigrantów z Ukrainy.
Jeszcze w 2018 r. jedna trzecia ankietowanych była w polskiej pracy po raz pierwszy. Rok później odsetek osób bez doświadczenia w Polsce zmalał do 49 proc. Wydłużył się okres zatrudnienia (coraz więcej imigrantów ze wschodu pracuje dłużej niż 3 miesiące) i coraz więcej osób chce do pracy w Polsce powrócić.
Badania pokazują też, że Ukraińcy nie czują się "tanią siłą roboczą". Największą grupę (ponad 36 proc.) stanowią pracownicy, którzy podczas całego pobytu w Polsce (po odjęciu kosztów utrzymania i dojazdu) planują zarobić od 5 do 10 tys. złotych. Tych, którzy przyjechali, by zarobić w naszym kraju od 3 do 5 tys. złotych, jest 27 proc. Co ósmy respondent deklarował plany zarobienia od 10 do 30 tys. złotych.
Minusy?
W porównaniu z zeszłorocznym badaniem o 5 proc. wzrósł udział obywateli Ukrainy, którym zdarzyło się pracować w Polsce "na czarno". Takie doświadczenie deklaruje obecnie 30 proc. badanych.
Pracownikom z Ukrainy ciągle zdarza się spotkać w Polsce z nieuczciwością (28 proc.). Wskaźnik ten zmalał w ciągu roku tylko o 1,5 proc.
Nadużycia to najczęściej brak wypłaty pensji lub zapłata należności w mniejszej kwocie oraz ofert pracy, w której to pracy potem warunki różniły się od deklarowanych. Na szczęście rośnie świadomość ukraińskich pracowników: prawie połowa respondentów zapewniała, że pod żadnym warunkiem nie przyjmie propozycji pracy w szarej strefie.
W 2018 i 2019 r. podobna liczba badanych – ok. 30 proc. – deklarowała, że zdarzyło jej się doświadczyć nieprzyjaznego nastawienia z powodu narodowości. W przypadku 18,6 proc. sytuacji były to zaczepki w pracy. 11 proc. – poza pracą.
Inny poziom
Z raportu firmy EWL wynika, że najczęstszą formą spędzania wolnego czasu przez Ukraińców są spotkania ze swoimi rodakami (48 proc.). Na drugim miejscu jest oglądanie filmów i telewizji (37 proc).
"Kultury ich uczę" – to pierwsze słowa, jakie usłyszę od Ewy, właścicielki restauracji w kilkunastotysięcznym mieście na zachodzie Polski, do której Ukraińcy przychodzą coś zjeść.
W środku przytulna atmosfera. Stoły przykryte obrusami, prawdziwe kwiaty w doniczkach. Bogaty wyposażony bar i kilka potraw w menu: głównie mięso z kurczaka, ziemniaki, frytki, surówka. Jeśli ktoś chciałby spróbować czegoś tradycyjnego, może wybrać pierogi.
Ukraińcy przychodzą w porze śniadaniowej. Jest ich kilku, zajmują wspólnie jeden stolik, zamawiają i bardzo im smakuje, chwalą sobie duże porcje. Co oprócz tego restauratorka wie o sąsiadach z budynku naprzeciwko?
- Wszystko trzeba im tłumaczyć – mówi. – Że "proszę", "dziękuję", "dzień dobry", "do widzenia". Że kobieta to nie jest tylko do… tego jednego, że trzeba się do niej zwracać z szacunkiem. A tak to zdarzały się niewybredne zaczepki. To jest, proszę pana, inny poziom.
Właścicielka twierdzi, że jak Polak jeździł masowo za granicę, to pieniądze odkładał albo wysyłał rodzinie, żeby było na przyszłość.
A Ukrainiec, według Ewy, pieniądze wydaje lekką ręką. Na przykład niedawno był u nich okres świąteczny. Całe rodziny przyjeżdżały do miasta w odwiedziny na tydzień albo dwa.
- Pracownicy brali wolne, a rodzinom wynajmowali dodatkowe pokoje. Jeden kosztuje 150 zł. Za 10 dni wychodzi 1500 – wylicza pani Ewa. - I ich na taki wydatek stać. W tym czasie odpoczywają albo jeżdżą po Polsce, zwiedzają.
Integracja? Nic z tych rzeczy – Ukraińcy w okolicy trzymają się tylko w swojej grupie. W swoim języku mówią, o swoich sprawach, ze swoich żartów się śmieją. "Chodzą w ekipie" – jak określa to Ewa.
Według restauratorki mają też braki w podejściu pracy. – Mają swoje sposoby, żeby się nie narobić – wyzłośliwia się Ewa. - Kelnerka, jak czegoś jej się nie chce, to tylko: "Ja nie panimaju".
Pani Irena mieszka w 15-tysięcznym mieście, w którym pracodawców jest niewielu, a te zakłady, które dają pracę, mają szczęście, bo w pobliżu biegnie nitka autostrady. Irena wie tylko tyle, że w niektórych firmach praca jest ciężka, znojna, aż ręce w stawach bolą. Ale Ukraińcy nie narzekają.
Wie też, że obok jej mieszkania, niemal przez płot, jest budynek, w którym każde mieszkanie wynajmują Ukraińcy. W ogóle nie może na lokatorów narzekać, bo prawie wcale ich nie zna, nie widuje. Może w sklepie kilka razy?
Problemów nie robią, cicho siedzą, awantur nie wszczynają. Pani Irena zna z imienia tylko jedną kobietę z Ukrainy, starszą panią, która zajmuje pokój w lokalnym hostelu i pracuje jako sprzątaczka. Złego słowa o niej nie powie – pracowita, uczynna i przede wszystkim: zawsze uśmiechnięta. "Zadowolona".
Pani Irena nie uważa, że wszyscy Ukraińcy są w Polsce osamotnieni. I swoje zdanie argumentuje tak: - A czy my Polacy to mamy się komu poskarżyć?
Kilka ulic dalej jest hostel, w którym mieszka kilka Ukrainek. Właścicielka nie chce rozmawiać, ale zapytana o dramat Wasyla z Nowego Tomyśla, komentuje: - A co to, Polakom się za granicą krzywda nie dzieje?
Grupa ryzyka
Igor Isajew pochodzi z Zaporoża, w Polsce mieszka na stałe od 13 lat. Jest dziennikarzem. Ostatnio czytał, jak to "Ukraińcy zasikali" przygraniczny Zosin.
W artykule nie było opinii Ukraińców, którzy w kolejkach na granicy muszą czekać po kilka godzin, same narzekania polskich mieszkańców. Igor przyznaje: ludzie w Polsce czerpią o Ukraińcach wiedzę właśnie z takich tekstów.
- Czym innym jest informowanie o problemach danej społeczności lokalnej, a czym innym podkreślanie, że opisywany problem pochodzi od konkretnej narodowości, a nie od decyzji urzędników. W tej sferze trzeba być bardzo ostrożnym – mówi Igor.
Bo bardzo łatwo wywołać demony, rozdrapać zadawnione rany. O przybyszach z Ukrainy pisze się nierzadko stereotypowo, najczęściej w mediach lokalnych.
A rzeczywistość jest złożona i zróżnicowana tak bardzo, jak sama populacja Ukraińców, którzy co roku przybywają do Polski do pracy. Są wśród nich wykształceni specjaliści, przyszli i obecni przedsiębiorcy, fachowcy w swoich dziedzinach, mówiący w wielu językach.
Najbardziej liczną jest grupa, jak zauważa Igor, która przyjeżdża do Polski na krótko, tylko po to, by dorobić i szybko wrócić do rodziny. Nie wiążą swojej przyszłości z tym krajem, nie integrują się, bo wiedzą, że za chwilę ich tu nie będzie. Przyjechali na podstawie paszportu biometrycznego, nie musieli starać się o wizę.
- Jest to grupa najbardziej narażona na przestępstwa i manipulacje pracodawców, ale też na przestępstwa z nienawiści – mówi Igor Isajew. – Takich ludzi jest obecnie bardzo dużo. Mają zwykle niską świadomość tego, jak funkcjonuje w Polsce prawo, oprócz tego bardzo rzadko potrafią mówić w języku polskim. Nie mają kontaktów z polskim społeczeństwem i odwrotnie – ich polscy sąsiedzi nie mają kontaktów z nimi. Co więcej, ci ludzie nie kontaktują się z żadnymi organizacjami, a nawet Ukraińcami mieszkającymi na stałe.
Kiedy pojawia się problem, ich sytuacja staje się poważna.
- Mają kłopoty z dotarciem do organizacji, które mogłyby im pomóc, a poniekąd i z wytłumaczeniem swojego problemu – mówi Igor. – Jednocześnie są poddani presji i manipulacji ze strony pracodawcy, który ma swój interes w tym, by nieprawidłowości nie wyszły na jaw. Nie dziwię się więc, że pytając o konkretnych Ukraińców, słyszałeś od Polaków, że niewiele o nich wiedzą. Bo imigranci przyjechali, zostają na chwilę i wkrótce wyjadą. Ich związek z otoczeniem jest bardzo mały. Do takiej grupy należał pan Wasyl.
Jest w porządku
Ukraińcy starają się o Polsce i Polakach mówić jak najlepiej. Dla nich ludzie źli i nieuczciwi to tylko wyjątki. Rozmowy o problemach raczej unikają.
Witalij w Ukrainie był dziennikarzem w radiu. Teraz pracuje jako budowlaniec. Jest szczególnym przypadkiem: mieszka w Legnicy, a do pracy jeździ do Niemiec. Bo tam płace są dużo lepsze, a stara się z żoną o kredyt hipoteczny. Z Polską chce się związać na długo.
Mieszkał w mniejszych i większych miastach i więcej ludzi otwartych spotykał głównie w tych drugich. - Są ludzie i ludzie – mówi. - Do niedawna Legnica była liderem statystyk przestępczości na Dolnym Śląsku. Teraz to się zmienia. Jest całkiem dobrze. Prezydent miasta się stara, przyciąga inwestorów. Jedyne, co mnie denerwuje, to czystość. Ulic, parków, miejsc publicznych. Mam porównanie z Niemcami i wiem, że władze mogłyby do tego podejść inaczej.
Sąsiedzi Witalija? Mili i życzliwi. - Pomagamy sobie nawzajem – mówi. - Sąsiedzi dali zabawki naszej starszej córce. Całe dwie skrzynie. Kiedy ich nie ma w domu, odbieramy dla nich paczki. Przychodzą czasem na kawę.
Z dumą pokazuje zdjęcia: na jednym stoi obok Petra Poroszenki. Na innym obok prezydenta Lwowa. - Za zawodem dziennikarza tęsknię bardzo – przyznaje. Za krajem tęskni "troszkę". W Ukrainie została mama i babcia. Ale na święta Witalij zabiera swoją rodzinę do domu, dzieci spędzają na Ukrainie wakacje. - Jest w porządku – kwituje Witalij.
Polska mnie nie chce
Maks Wołosewicz z Polską związał się na stałe. Tutaj studiował, tutaj poznał narzeczoną. Jest prezesem fundacji Polski Instytut Współpracy Obywatelskiej i właścicielem prowadzonego przez nią mini hotelu we Wrocławiu. Maks wynajmuje pokoje także imigrantom z Ukrainy.
Do stereotypów na swój temat zdążył się przyzwyczaić. Kiedy ktoś w pociągu zaczyna pytać "skąd ten jego wschodni akcent", ma już przygotowaną, wyprzedzającą odpowiedź. "Pochodzę z Ukrainy, ale mam polskie korzenie, a niedawno otrzymałem od prezydenta polskie obywatelstwo".
- Gdybym tej formułki nie wypowiedział, ludzie pytaliby, na jak długo przyjechałem i kiedy zamierzam wrócić – mówi Maks. – Kiedyś słyszałem takie pytania bardzo często. Na początku było mi nieprzyjemnie, czułem się nieswojo. Ciągle panuje przeświadczenie, że obcokrajowcy muszą być w Polsce tymczasowo, że to tylko przejściowa sytuacja. Nie są uznawani za członków społeczności. No, chyba że pokażą polski paszport.
Imigranci ze wschodu mają powody, żeby w Polsce czuć się obco.
- W urzędach wojewódzkich w kilku województwach, do których przyjeżdża najwięcej Ukraińców [woj. dolnośląskie, mazowieckie, wielkopolskie – przyp. red.], imigranci oczekują na zezwolenia na pobyt czasowy nawet trzy lata. Kolejki rosną, począwszy od wojny na wschodzie Ukrainy, a największy skok wniosków o wydanie takiego pozwolenia to rok 2015 – mówi Maks. - Z jednej strony to problem naturalny – im więcej chętnych, tym dłuższa kolejka. Z drugiej strony, ludzie oczekujący na zalegalizowanie pobytu mają niejasny status. Choć ciągle pracują, nie mogą wrócić do domu.
Nie wychodzą ze swoich pokojów i mieszkań, bo boją się, że trafią na nadgorliwy patrol policji. - Zarabiają coraz mniej, warunki mieszkaniowe są coraz gorsze, a praca coraz cięższa – mówi Maks. - Jest też inny aspekt tego problemu, nieco ciemniejszy. Bardzo mało się o nim mówi. Niektórzy swoje dokumenty dostają bardzo szybko, inni czekają rok, dwa. Dlaczego? To żadna tajemnica wystarczy sprawdzić komunikaty CBA.
Sprawdzam. Październik 2019 r.: "Kierownik Oddziału Cudzoziemców Wydziału Spraw Obywatelskich i Cudzoziemców Łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego oraz manager jednej z największych agencji pracy w Polsce zostali zatrzymani przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Śledztwo dotyczy nieprawidłowości w związku z wykonywaniem czynności służbowych przez pracowników Wydziału Spraw Obywatelskich i Cudzoziemców Łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego".
Urzędniczka miała przez trzy lata pracy przyjmować korzyści majątkowe w zamian za przychylność dla spółki oraz przyspieszenie procedury legalizacji pobytu i pracy cudzoziemców. Ponad 80 tys. zł łapówki zostało "zakamuflowane" pod postacią zapłaty za najem lokalu mieszkalnego, należącego do męża urzędniczki.
Imigranckie getta
- W uproszczeniu, filozofia polskiej polityki migracyjnej brzmi tak: obywatel innego państwa ma tu przyjechać, znaleźć pracę i nie robić problemów. Jednocześnie zupełnie ignoruje się kwestie integracyjne – mówi Igor Isajew. - Sytuacje jak z panem Wasylem pokazują, że Ukrainiec jest traktowany jedynie jako zasób.
Zapomina się, że to przede wszystkim człowiek, którego nie wystarczy tutaj przywieźć, dać mu dokumenty pobytowe i zakwaterować. Trzeba mu też zapewnić podstawową komunikację z otaczającą go społecznością. Dzisiaj tego w Polsce prawie nie ma i rodzi to gigantyczne problemy. Polski rząd ciągle powtarza: nie chcemy powtórzenia tego, co z imigrantami stało się w Europie Zachodniej. Jednocześnie, nie inwestując w integracje Ukraińców z Polakami, ale tez Polaków z Ukraińcami popełnia te same błędy, krok po kroku.
Maks Wołosewicz: - Jeszcze sześć lat temu do Polski przyjeżdżał głównie Ukrainiec ukraińskojęzyczny. Najczęściej z zachodniej części kraju. Po wybuchu wojny w Donbasie sytuacja się zmieniła. Teraz większość to ludzie ze wschodu i południa Ukrainy, w dużym stopniu mówiący po rosyjsku, którzy dawniej mieli większą styczność z Rosją, tam szukali zarobku. Co ciekawe, kiedy w Polsce Ukraińców było mniej, atmosfera dla imigrantów była lepsza, bardziej przyjazna. Dzisiaj jest nieco inaczej. Coraz częściej słyszę rozmowy, że jest ich tak dużo, odbierają Polakom pracę, że przez to nie wzrastają pensje itd. Razem z liczbą imigrantów przybywa błędnych wyobrażeń na ich temat.
Okazuje się, że "niewidzialna ręka rynku" w kwestii imigrantów nie tylko nie działa. Może też doprowadzić do ludzkich dramatów.
Przykład?
Tworzenie – jak dosadnie mówi Igor – imigranckich gett. Dokładnie takich, jakie można znaleźć choćby pod Nowym Tomyślem. I kompletny brak edukacji.
- Na zachodzie już 40-50 lat temu wiedziano, że imigrant to nie tylko siła robocza, ale przede wszystkim człowiek. A zadbanie o to, by tak się czuł, wiąże się z kosztami społecznymi, które trzeba ponieść. W Polsce podchodzi się tego całkowicie odwrotnie. Tu liczy się przede wszystkim siła robocza, podstawowe kwestie ludzkie są na szarym końcu – tłumaczy dziennikarz.
Niedawno premier Morawiecki ogłosił z dumą: "Polska gospodarka, bezpieczeństwo i polska gościnność sprawiły, że Polska w 2017 r. przyjęła najwięcej tymczasowych imigrantów zarobkowych na świecie". Według rządu miało być ich 1,1 miliona.
Tyle że na razie tworzymy dla przybyszów zamknięte enklawy: hotele pracownicze, bloki, a w miastach takich jak Nowy Tomyśl całe dzielnice, w których wynajmuje się mieszkania dla Ukraińców, przedsiębiorstwa nastawione w całości na siłę roboczą ze wschodu. A co dalej?
- Już teraz widać, że tworzy to straszne demony w społecznościach lokalnych, ale też na poziomie ogólnopolskim. Już działają portale internetowe, które mają zbudowaną narrację o Ukraińcach w Polsce. Ukraińcy albo coś niszczą, albo coś nam zabierają – już teraz tak się o tym pisze – mówi Igor.
– Część mediów ma kilka takich swoich "bajeczek" o imigrantach zabierających Polakom pracę, do których dopasowują tylko konkretne przykłady na potwierdzenie swojej tezy - zaznacza. - Przykłady można mnożyć. Pensje w Polsce nie rosną? Wina Ukraińców, bo potrzebna jest tania siła robocza. Problem w tym, że takie bajeczki i teorie spiskowe wpływają na tzw. przeciętnego człowieka. Jeśli mówi mu się, że Ukraińcy roznoszą epidemię i zabierają nam, Polakom pieniądze, to on już sobie wyrobi odpowiednią opinię. W tym wszystkim strategia rządu jest prosta: nie wtrącać się, a może wszystko samo minie. Do czego to może doprowadzić?
Historia pokazuje, że konsekwencje mogą być dramatyczne.
Jak wynika z raportu Związku Ukraińców w Polsce, który przeanalizował medialny dyskurs o Ukraińcach, tekstów pozytywnie przedstawiających tę mniejszość było tylko 17 proc., negatywnych - 40 proc.
Podaje przykład: relacje na poziomie politycznym i historycznym doprowadzają do konkretnych zdarzeń. W Monasterzu ktoś po raz kolejny zniszczył ukraiński grób. Pomnik znajdujący się w środku lasu. Jednak jego waga wyrosła dzięki nagonce z kwestiami polsko-ukraińskimi w polityce historycznej.
- Obawiam się, że dzięki takim bolącym miejscom w Polsce, bardzo małym kosztem, będzie można politycznie podsycać wzajemne uprzedzenia, karmić się nimi i zbijać polityczny kapitał – uważa Isajew. - Już teraz bardzo częste są przypadki pobić, fizycznej i słownej agresji. A to dopiero początek.
Jak sprawdził portal OKO.PRESS, w 2017 r. prokuratura prowadziła 190 postępowań w związku z atakami na Ukraińców.
Tylko w woj. małopolskim w latach 2016-2017 popełniono 44 tys. przestępstw z nienawiści wobec społeczności ukraińskiej. Jednocześnie, postępowań karnych w tych sprawach prowadzono tylko 18. Sama liczba zgłaszanych przestępstw, jak wskazuje Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, może być niedoszacowana: tylko 5 proc. jest zgłaszanych policji.
Tylko pieczątka
Maks: - Zdarzało się, że byli pracownicy urzędów wojewódzkich przechodzili do sektora prywatnego i oferowali Ukraińcom usługi. Obiecywali, że pomogą szybko uzyskać pozwolenie na pobyt, oczywiście za pieniądze: 1,5 - 2 tys. zł. Rodzi się pytanie: czy rzeczywiście są tak biegli w pisaniu wniosków, czy raczej mają dobre umocowania wśród byłych kolegów, którzy mogą te sprawy szybciej załatwić?
Jeśli imigranta na taką usługę nie stać, musi czekać z innymi w kolejce. I kiedy kończy się pozwolenie na pobyt tymczasowy, zaczyna się dramat. Życie Ukraińca, który pozostaje "więźniem" oczekiwania na legalizację, to pasmo psychicznej presji, tęsknoty za domem, strachu, niepewności.
- Taki człowiek myśli: pracuję, płacę podatki, a przez państwo jestem traktowany jako ktoś nieważny – mówi Maks. - Przez to imigranci się wycofują, zamykają w swoich małych grupach. Boją się spotkać policjanta, bo niby wiedzą, że oczekują na rozstrzygnięcie swojej sprawy, ale w rzeczywistości nie mają przy sobie dokumentu, który mógłby potwierdzać ich status. Mają tylko pieczątkę w paszporcie.
Do hotelu i fundacji Maksa trafiają takie osoby. - Znam człowieka, który czekał na pobyt czasowy ponad 2 lata – mówi Maks. - Przez ten czas nie mógł wrócić do domu, do rodziny. Ciągle pracował, wierzył, że w końcu się uda, ale powoli tracił cierpliwość. Nie mógł pojechać na ślub siostry, nie mógł wybrać się na urlop, chociaż miał czas i pieniądze. Kiedy w końcu dostał zezwolenie, zwolnił się z pracy i wyjechał do swojego kraju. Dzisiaj nie ma zamiaru do Polski wracać. Mówi, że nie po to czekał tyle lat, żeby teraz Polska tak go traktowała. Powiedział: "Widzę, że Polska mnie nie chce".
Na razie funkcje państwa przejął biznes, który potrzebuje pracowników ze wschodu, a jednocześnie jest jedyną instancją, do której udają się w pierwszej kolejności.
Rok temu fundacja Maksa zorganizowała pierwszą w Polsce konferencję dla Ukraińców i Białorusinów. Temat przewodni: jak w Polsce założyć biznes. – Kiedy opowiadamy w Polsce o działaniach fundacji, słyszymy: "Aha, czyli poszukujecie dla imigrantów pracy? A macie może kogoś do pracy na budowie?" – opowiada Maks. – Zaczynam wyjaśniać, że wspieramy początkujących biznesmenów i inwestorów ze wschodu. Widzę zdziwienie. "Ale jak to inwestorzy z Ukrainy?". Bo ludzie nadal mają zakodowane, że jeśli Ukrainiec, to tylko taki, co przyjechał na krótko – zarobić i wyjechać.
Zbiórka
Po zabójstwie Kristiny w Gorzowie zapadła cisza.
"Była jak anioł" – mówili nieliczni, którzy zgodzili się na komentarz. Bez nazwisk, proszę, anonimowo! Nie wiedzieli, dlaczego chłopak tak się uwziął i dlaczego w końcu sięgnął po pistolet.
"A skąd pan ma mój numer telefonu?" - mówi pracownica salonu kosmetycznego z przerażeniem w głosie. Widać, że historia Kristiny, jak każdy podobny dramat, ciągle jest w ukraińskiej społeczności bolesnym tabu.
Rodzina dziewczyny nie miała pieniędzy na transport jej ciała do Ukrainy. Na szybko powstała więc internetowa zbiórka. Ludzie wpłacali, ile mogli. Przynajmniej tyle mogli zrobić.
Zbiórkę uruchomił mężczyzna, który osobiście nie znał Kristiny. Ale czuł, że tak trzeba. Jest przedsiębiorcą, dzisiaj nie chce sprawy komentować.
Wiadomo tylko, że ma na imię Wadim i pochodzi z Ukrainy.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione