"Leninowi wydłubano oczy, więc mu je wstawiłem"
Marceli miał trzy lata kiedy pierwszy raz zobaczył Stalina. Siedział na nocniku, a „wujek” z obrazka na ścianie uważnie mu się przyglądał. Chłopiec wędrował więc z tym nocnikiem to w lewy kąt gabinetu, to w prawy, uciekając przed bezczelną obserwacją swojej osoby. Jednak Stalin uparcie wodził za Marcelim wzrokiem, nie pozwalając mu spokojnie zrobić kupy.
31.03.2009 | aktual.: 02.04.2009 12:51
Po śmierci Stalina portrety „wujka” powszechnie lądowały na śmietnikach. Jeden z obrazków dostał się w ręce Marcelego. Chłopiec obracał nim, starając się rozwikłać zagadkę bezczelnej obserwacji. Robił to na tle okna. Jakże był zdziwiony, kiedy okazało się, że odbijająca się w szybie twarz Stalina patrzy mu na... pupę.
Po wydarzeniu z pupą Marceli zaczął malować portrety: głównie Lenina. Dziś, mając 60 lat, mówi: „I tak ktoś musiałby namalować tego zbrodniarza. A tak, jak ja to zrobiłem, to przynajmniej całkiem nieźle wyglądał”.
Pilnujcie papieża!
W czasach PRL-u ściany podstawówek powszechnie zdobiono portretami. W klasie Marcela, na tej samej ścianie, co tablica, wisiała głowa Gomułki, Zawadzkiego i Cyrankiewicza. Nad twarzą Gomułki wisiał orzeł, a obok niego – Jezus na krzyżu.
Któregoś dnia do klasy wszedł woźny. Wspiąwszy się po drabinie, zamienił miejscami Zawadzkiego z Gomułką. Widząc to, trzecioklasiści zaczęli bombardować go salwą pytań, z łatwością dających się sprowadzić do jednego, zasadniczego: Po co? Cieć, nie chcąc wyjaśniać przyczyny dewaluacji Zawadzkiego, odpowiedział: – Bo Gomułce orzeł srał na głowę.
Marceli mówi, że PRL-owska propaganda nigdy się nie skończyła. Teraz pilnuje się, żeby orzeł nie narobił na głowę papieżowi, nie Gomułce.
Gówno z tego będzie
Mając 16 lat, Marceli trafił do wojska. Miał tam ukończyć technikum, a zamiast tego przeszedł porządne pranie mózgu:
– Kiedy na porannej zaprawie dowódcy wyprowadzali cię na mróz, zastanawiałeś się tylko, czy to jeszcze jesteś ty. Bo wcześniej przez myśl ci nie przeszło, żeby zwracać się do kolegów per „obywatelu”, a teraz nagle już nie potrafisz mówić do nich inaczej. Jakby inne formy zwracania się do człowieka nie istniały lub przynajmniej nie były dość dobre, by ich używać.
W wojsku szukało się sposobu na nicnierobienie. Dobrym sposobem było zadowolić, od czasu do czasu, oficerów, przygotowując, na przykład, dekorację. Kiedy do Marcelego przychodził szef kompanii, witał go słowami: „Gówno z tego będzie, szkoda waszej pracy!”.
Marceli stworzył sobie w wojsku azyl – skrytkę pod schodami. Przygotowywał w niej dekoracje, malował portrety Lenina, a także wycinał ze styropianu socjalistyczne hasła. Dowódca rzadko odwiedzał kryjówkę: – Kiedy wchodził po schodach, a zawsze miał na nogach podkute buty, to ludziom żołądki ze strachu do góry skakały. Wiedzieliśmy, że ten idiota zaraz coś wymyśli. Tuż przed wejściem walił pięścią w klamkę i kopał w drzwi. Jak się otworzyły, klął podwójnie.
Po wejściu do pracowni dowódca liczył stołki. Jak naliczył ich za dużo, krzyczał. Bo na tych stołkach chłopcy grali w karty, palili papierosy, śmiali się i rozmawiali. Mieli też białe koperty, na których malowali wschody i zachody słońca, mewy, morze i statki. Czasem wkładali do środka list, zaklejali i wysyłali do swoich dziewczyn. Bo ten, kto w wojsku miał fuchę, miał wielkie szczęście – mógł udawać, że pracuje.
Oficer miał motto: „Jak coś namalujesz, to znaczy, że się narobiłeś”. Kupił arkusz brystolu, przyczepił go do ściany i kazał pisać. Marceli pilnował więc, by arkusz aktualizowano, zapisując najważniejsze informacje z życia kompanii (bez ujawniania tajemnic, bo tego nie było wolno): – Robiłem to tak, żeby było mało treści, a dużo formy. Bo kto to czytał? Nikt. Poza oficerami, którzy pilnowali, by gazetkę aktualizowano przynajmniej raz w tygodniu.
Pięć lat odsiadki
Każdy w 15-osobowym plutonie Marcela miał swój przydziałowy zeszyt. Takie, wybrakowane notatniki, miały kartki przycięte tak, żeby łatwo można było rozpoznać ich właściciela. Służyły za dowód, gdy chłopcy wypisywali paszkwile polityczne, które potem trafiały w ręce porucznika.
Któregoś dnia uczniowie zażądali rozmowy, bo nie doczekali się obiecanej szkoły. Na spotkanie przysłano Prokuratora Marynarki Wojennej, komandora Rzeźnika. To było jedno z takich zebrań, na których ludziom pozwalano się wypowiedzieć, a jak przychodziło co do czego, to mogli mówić tylko banały. Kiedy człowiek już odważył się powiedzieć co chciał, to znajdowano na niego haka, na przykład wykradziony z zeszytu wierszyk: – Do głosu dopuszczano osoby, które mówiły o niczym, że nie ma papieru w toalecie, że kran zepsuty...
Po jednym z takich spotkań, niezbyt rozgarniętemu koledze Dorobiszowi wykradziono z zeszytu niewinny wierszyk. Pokazowy sąd wlepił mu za tą twórczość pięć lat odsiadki. Osłupiałym marynarzom oficerowie wmawiali, że było to przestępstwo polityczne.
Marceli zakończył wojsko w roku 1969. Stamtąd przeniósł się do Gdańskiej Stoczni Remontowej.
Malujesz hostię? Jesteś wariatem!
Pewnego dnia, roku 1975, pracownię Marcela w Gdańskiej Stoczni Remontowej odwiedził zaprzyjaźniony murarz. Był to człowiek spokojny, zwalistej postury. Poprosił o trochę farby, pędzelek, i wyszedł. Kilka minut później do pracowni wpadł rozwścieczony kierownik wydziału. „Panie, co Pan zrobił? Po co dał Pan temu idiocie farbę?” – krzyczał na Marcela. W tym czasie przed drzwiami stołówki wydziałowej, na tablicy zdobionej flagami, socjalistycznymi hasłami i portretem Lenina murarz malował hostię. Po ukończeniu dzieła podszedł do Lenina i grożąc mu palcem powiedział: – A z tobą, sukinsynu, to ja się policzę!
Wkrótce, pod pretekstem badań okresowych, murarza wywieziono do wariatkowa. Zdaniem lekarzy był psychopatą ze skłonnościami do reakcji psychicznych. Bo ktoś, kto malował hostię i groził Leninowi, był w czasach PRL-u zagrożeniem.
Twarz Lenina bez oczu
W noc poprzedzającą 6. Przedzjazdową Konferencję Partyjną, wysokiego na dwa metry Lenina ustawiono na scenie w świetlicy. Stamtąd spoglądał poprzez głowy partyjniaków, uśmiechając się do nich szyderczo (Marceli celowo poszerzył mu nieco uśmiech).
Podczas konferencji, z końca sali, sylwetkę dwumetrowego Lenina obserwował kierownik wydziału. Robił to do czasu, kiedy opiwszy się wody z syfonu, zapragnął iść do toalety. Wstał, spojrzał na Lenina i zamiast oczu, zobaczył dwie świecące dziury. Słońce w oknie za sceną z tej wysokości było już widoczne: – Przecież wczoraj wieczorem Lenin był cały w świeżej farbie, a dzisiaj? Ktoś w nocy buchnął mu oczy! – poskarżył się Marcelowi. Zażądał, by Leninowi natychmiast wstawiono brakujące oczy. Promienie wschodzącego słońca uparcie kierowały się w stronę twarzy Naczelnego, mając ją za chwilę oświetlić. Gdyby słońcu zechciało się poświecić bardziej, mogłoby dojść do tragedii: partyjni zobaczyliby twarz Lenina bez oczu!
Marceli miał plan: poleci do kiosku, kupi magazyn „Zwierciadło” (zawsze pojawiała się tam twarz na okładce, najczęściej kobiety) i wydrze stamtąd oczy. A że Lenin będzie miał wzrok bardziej żeński niż męski, kogo to obchodziło? Posmarowane klejem biurowym i wydarte z magazynu oczy, przykleił Leninowi: – Ucieszyłem się, słysząc głośne westchnienie ulgi kierownika wydziału. Podziękował mi za to, że Lenin zaczął świecić oczami.
Brakująca literka
W Stoczni pracy nie brakowało. Trzeba było wymalować kaski na głowę (na każde stanowisko innego koloru), nabić na nie numerki, namalować napisy w różnych częściach statków: – To nie była lekka praca, a jak się jej nie wykonało, to cała Stocznia mogła oberwać finansowo. Czasem mróz strasznie szczypał, wiał wiatr, woda lała się z góry, a mimo to trzeba było wszystko wymalować.
W końcu lat 60. i 70. Marceli zajmował się liternictwem. Miał świetnych nauczycieli, praktykantów, z którymi pracował. Przeważnie byli to przedwojenni rzemieślnicy, którzy odchodzili właśnie na emerytury, a ostatnie lata swej działalności poświęcali na malowanie socjalistycznych haseł lub portretów partyjnych idolów. Jeden ze sloganów, zamieszczony na ulicy Kartuskiej w Gdańsku, miał na tyle imponujące rozmiary, że nikt nie był w stanie zobaczyć go w całości. Podczas montażu, okazało się, że zamiast litery „R” przyniesiono z magazynu „A”. Hasło, na nieszczęście, nie sięgało również do końca stelaża: – Liczyliśmy kilkakrotnie i ciągle to samo. Czas naglił, więc staraliśmy się szybko rozwiązać ten problem. Uznaliśmy, że nie zmienimy trybu warunkowego hasła, ani jego sensu, jeżeli wstawimy to nieszczęsne „A” w środek.
Nowe hasło brzmiało: „Naród z partią, a patia z narodem!”. Nikt, na szczęście, nie analizował jego treści.
Lew zamiast Lenina
„Lenin” – ta treść pojawiała się wszędzie i w imponujących rozmiarach. Jednak na szczycie jednej z hal, widocznej z oddali z ulicy Krakowskiej we Wrocławiu, mimo imponujących rozmiarów słowo to nie dało się odszyfrować. Cienkie, ogromne litery, pozbawione właściwych odstępów, tworzyły zbitkę „NIN”, która z daleka wyglądała jak „W”; tak, że zamiast „LENINA” wychodził „LEWA”. Spekulacje czy chodziło o lwicę czy lewusów nie miały znaczenia.
Transformacja napisu była efektem nieudolności literników, zatrudnianych po znajomości w zakładowych pracowniach plastycznych. Byli nimi nawet lekarze, którym praca potrzebna była tylko po to, by wykazać stałe źródło dochodów.
Poglądy
Ojciec Marcela był lewicowcem. W 1956 roku uwierzył w przemianę i to, że z PZPR coś będzie. Wtedy też został partyjniakiem. Marceli mówi, że Lenina malował chętnie, ale zainteresowań politycznych ojca nigdy nie podzielał.
Notka biograficzna
Marceli B. – urodzony w 1949 roku, w okresie PRL-u zajmował się propagandą wizualną. Był malarzem, liternikiem, dekoratorem wnętrz. Pracował m.in. w Gdańskiej Stoczni Remontowej. Obecnie zajmuje się budową i remontem jachtów. Ideowo pozostaje niezależny.
Zajmowałeś się w PRL-u czymś niezwykłym? Chciałbyś nam o tym opowiedzieć?