PublicystykaLayila al-Ghandour i 59 innych Palestyńczyków nie żyją. Świat szybko o nich zapomni

Layila al‑Ghandour i 59 innych Palestyńczyków nie żyją. Świat szybko o nich zapomni

Mieszkańcy Strefy Gazy grzebią dziś 60 ofiar poniedziałkowych zamieszek. Świat pokrzyczy i przestanie. Bliski Wschód, to nie Europa Zachodnia. Tutaj rozumie się język siły. Przede wszystkim liczą się interesy wielkich.

Layila al-Ghandour i 59 innych Palestyńczyków nie żyją. Świat szybko o nich zapomni
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | HAITHAM IMAD

15.05.2018 | aktual.: 15.05.2018 16:59

Bliskim Wschodem rządzi hipokryzja. Święto Jerozolimy, czyli obchody przeniesienia przez Stany Zjednoczone ambasady z Tel Awiwu do Jerozolimy, zlało się z obrazem masakry w Gazie, gdzie liczba zabitych osiągnęła poziom najwyższy od 2014 roku. Według premiera Benjamina Netanyahu żołnierze izraelscy bronili granicy przed terrorystami z Hamasu, którzy próbowali ją sforsować. IDF działał więc w obronie własnej. Analogicznie strona palestyńska oskarża Izraelczyków o dokonanie masakry, gdyż zginęli nie tylko bojownicy Hamasu, ale również uczestnicy „pokojowego protestu”. A świat ubolewa.

Z Gazą na ustach

Krwawe zamieszki w Gazie dały wszystkim zainteresowanym okazję do zabrania głosu. Wykorzystali ją w pierwszej kolejności rządzący na Bliskim Wschodzie, bo takich okazji po prostu się nie marnuje. Tak więc, prezydent Turcji Receep Erdogan oskarżył Izraelczyków i zarazem Amerykanów o „katastrofę humanitarną w Gazie”. Jego słowa nie zaskakują, ponieważ właśnie z USA relacje Turcji nie są najlepsze i to od USA władze w Ankarze domagają się ekstradycji Fetullaha Gülena - rywala politycznego Erdogana konsekwentnie oskarżanego o zorganizowanie zamachu stanu w 2016 roku.

Poza tym, na Bliskim Wschodzie należy być antyizraelskim, choć oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w tym samym czasie współpracować z Izraelem w sprawach bezpieczeństwa, nowoczesnych technologii, lub gdy poszukuje się zbliżenia z Waszyngtonem. Natomiast to, czego potrzebuje prezydent Turcji, to przychylność opinii publicznej regionu, bo armia turecka zaangażowana jest na północy Syrii, a ponadto ciągle nierozstrzygnięty jest los państwa kurdyjskiego. Dlatego warto się zabezpieczać na przyszłość.

Podobnie kalkulują Irańczycy. Prezydent Hassan Rouhani nie tylko potępił „reżim syjonistyczny”, ale zapowiedział „powstrzymanie go przed kolejnymi zbrodniami”. Dylemat będą więc mieć te państwa regionu, zwłaszcza Zatoki Perskiej, które w sporze Izrael-Iran opowiedzą się po stronie państwa żydowskiego. A spór ten się zaostrza i grozi realną konfrontacją w Syrii. Nie bez powodu, kilka dni temu, Izraelczycy skutecznie ostrzelali pozycje sił irańskich i sił związanych z Teheranem na terenie Syrii. Iran, podobnie jak i Turcja nie jest państwem arabskim, więc to, czym może zdobywać „serca” mieszkańców Bliskiego Wschodu to hasła antyżydowskie oraz wspieranie wszystkich, którzy mają wolę i siłę walczyć z Izraelem.

Make Jerusalem great again

Trudno jednak walczyć z Izraelem, skoro ten ma tak silne wsparcie Stanów Zjednoczonych. Premier Netanyahu podczas uroczystości otwarcia ambasady amerykańskiej w Jerozolimie pokreślił, że "Amerykanie to najsilniejszy naród w świecie. I naród ten jest sojusznikiem Izraela". Oznaką zdecydowanego wsparcia była - podjęta jeszcze w grudniu ub. roku – decyzja przeniesienia ambasady USA do Jerozolimy, co przedstawiano jako uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela.

Ta decyzja nikogo nie powinna była zaskoczyć. Dla prezydenta Trumpa, a w zasadzie jego elektoratu, czyli ewangelikalnych chrześcijan, silnie biblijnych, Jerozolima to miasto święte. A świętą zasadą Trumpa jest dotrzymywać obietnic tym, którzy w przyszłości będą decydować jeśli nie o jego drugiej kadencji w Białym Domu, to być może wesprą w kampanii jego córkę, Ivankę Trump.

Jeśli więc Jerozolima jest miejscem szczególnie bliskim wyborcom ewangelikalnym, Donald Trump pojął jedyną słuszną decyzję. W ten sposób przeniesienie ambasady amerykańskiej jest formalnością, w zasadzie sprawą wewnętrzną Stanów Zjednoczonych. Jak argumentował Biały Dom "Izraelczycy mają prawo decydować, gdzie jest ich stolica. A Amerykanie mają prawo rozmieścić swoją ambasadę tam, gdzie chcą, a nie życzy sobie społeczność międzynarodowa".

Poza tym, prezydent Trump prowadzi "wojnę" z byłym prezydentem USA, Barakiem Obamą. Wycofuje się lub zmienia większość decyzji swojego poprzednika. Nie kieruje się przy tym opiniami specjalistów i swoich doradców, którzy w sprawie ambasady zgodnie przestrzegali go przed tym krokiem. Trump nie zmienił swojej decyzji, zmienił za to doradców. Sekretarzem stanu został b. szef CIA Mike Pompeo, natomiast doradcą ds. bezpieczeństwa John Bolton. Obaj określani mianem jastrzębi, radykalnie nastawionych wobec Iranu i zdecydowanie proizraelskich. Nie zdziwiła więc tym bardziej reakcja Białego Domu na wczorajsze wydarzenia w Gazie, według którego "Izraelczycy mają prawo do samoobrony".

Poza tym, obiecując zaprowadzenie pokoju między Izraelem a Autonomią Palestyńską, administracja Trumpa stara się przymusić Palestyńczyków do powrotu do stołu negocjacyjnego. A że działania Waszyngtonu są tak subtelne i "niestronnicze", to prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmoud Abbas odmówił jakichkolwiek kontaktów z Białym Domem. Nie przeszkadza to jednak Donaldowi Trumpowi zapowiadać rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, nawet bez udziału w nim Palestyńczyków.

Problem Palestyńczyków polega na tym, że nawet Rosjanie zachowują dyplomatyczny dystans. Nie ma znaczenia ilość ofiar, nie ma znaczenia skala kryzysu humanitarnego, znaczenie mają interesy Rosji w regionie. A są one bardzo konkretne. Na nieszczęście Palestyńczyków partnerem Rosjan są tutaj znacznie bardziej Amerykanie, Izraelczycy i Irańczycy, aniżeli Palestyńczycy. Dla porządku jednak, i na wszelki wypadek, szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow skrytykował przemoc w Gazie, a także zaoferował usługi Moskwy – rolę platformy negocjacyjnej w rozmowach pokojowych izraelsko-palestyńskich. Może nie jest to bez szans, zwłaszcza że Amerykanie zostali uznani przez Palestyńczyków za niegodnych roli pośrednika w rokowaniach. Czyżby więc w budowaniu pokoju na Bliskim Wschodzie mieliby pomagać Rosjanie?

Znacznie bardziej zdecydowane stanowisko zajęły państwa europejskie. Niemniej cztery z nich – Austria, Czechy, Węgry i Rumunia - wzięły udział w uroczystościach poprzedzających otwarcie amerykańskiego przedstawicielstwa. Pozostałe kraje europejskie odrzuciły zaproszenie. Nie oznacza to jednak, że stanowisko Europy jest jednolite, a tym bardziej ich polityka. Nie można oczekiwać od Francji, Niemiec czy Wielkiej Brytanii – najbardziej aktywnych na Bliskim Wschodzie, że nie będą chronić swoich szczególnych interesów, które jedynie w niewielkim stopniu dotyczą Palestyny.

Praw Palestyńczyków bronić będzie jednak tradycyjnie dyplomacja Unii Europejskiej, której zasadą jest zachowywanie równowagi w kontaktach pomiędzy Izraelem a Autonomią Palestyńską, a także wspieranie procesu pokojowego. Tego samego, który od lat uważany jest za martwy.

Tu jest Bliski Wschód, a nie Europa Zachodnia

Rezultat jest taki, że bez względu na skalę tragedii w Gazie, oburzenia społeczności międzynarodowej, krytyki tych, którzy przyczynili się o tak dużej liczby ofiar – niewiele zmienia się na Bliskim Wschodzie. Bo zmiany, które miały nastąpić, wprowadzono już wcześniej, a konkretnie ustalono je podczas wizyty Donalda Trumpa w Arabii Saudyjskiej i w Izraelu w ub. roku.

Korekta wygląda tak: Stany Zjednoczone wspierają swoich sojuszników. A na Bliskim Wschodzie są nimi – Izrael i Arabia Saudyjska. USA nie mają zamiaru mieszać się, a tym bardziej angażować w kosztowne interwencje w regionie, dlatego jego państwa muszą załatwiać swoje sprawy we własnym zakresie.

Rzecz jednak w tym, że "to Bliski Wschód, a nie Europa Zachodnia. Tutaj rozumie się język siły" – jak podkreślał jeden z najbardziej opiniotwórczych analityków think tanku INSS Zvi Magen.

Świadomość tego ma Hamas, dlatego zorganizował zamieszki w Gazie. Świadomość tego mają również Izraelczycy, odpowiadając na protesty z nadmierną siłą. Świadomość tego mają wreszcie państwa arabskie, Rosja, a nawet kraje europejskie. Przy czym te ostatnie mają także swoje wartości, lecz na Bliskim Wschodzie nie ma na nie po prostu miejsca.

Źródło artykułu:WP Opinie
Donald Trumpizraelstrefa gazy
Zobacz także
Komentarze (0)