Kulisy upadku Grzegorza Napieralskiego
"Jeżeli w 2011 roku wyborów nie wygramy, to ja pozostawię miejsce innym" - te słowa wypowiedział kilka lat temu Jarosław Kaczyński. Dzisiaj najwyraźniej o nich zapomniał. Pamiętać jednak je powinien inny polityk, znacznie młodszy, ale i osiągający znacznie gorsze rezultaty polityczne. Myślę oczywiście o Grzegorzu Napieralskim, który poprowadził właśnie Sojusz Lewicy Demokratycznej do pięknej klęski - pisze Wiesław Dębski w Wirtualnej Polsce.
Ta porażka, to pieczęć przyłożona do czteroletnich prawie dokonań szefa Sojuszu. Wraz z nim na ulicę Rozbrat zawitał fatalny styl uprawiania polityki. Wiele mówiono o "zwrocie w lewo", w wypowiedziach często powoływano się na ludzi najuboższych, świeckie państwo, prawa kobiet. Gdy przyszło jednak do konkretów, np. do układania list wyborczych, to o deklaracjach zapomniano i na pierwszych miejscach znalazło się najmniej kobiet z wszystkich partii. To dla lewicy porażające.
Jak trzeba było, szef Sojuszu zapowiadał wypowiedzenie konkordatu między Polską i Watykanem, by już wkrótce z tej zapowiedzi się wycofać i wrócić do niej tuż przed kolejnymi wyborami. Podatki dla najbogatszych najpierw podnosił, by później o tej zapowiedzi zapomnieć. Ustawę o związkach partnerskich zgłosił w sejmie tuż przed końcem jego pracy. I tak w kółko Grzegorzu.
Partię też znacząco odmłodzono, wprowadzając w okolice przewodniczącego wielu "teczkowych", czyli takich młodych ludzi, którzy wcześniej nosili teczki za starszymi kolegami. A jak trafiła się okazja, to wbijali im nóż w plecy. Znacznie mniej było (i mniejszą cieszyli się estymą) tacy młodzi, którzy naprawdę wiedzieli co to znaczy być partią lewicową, mieli wiedzę i doświadczenie (choćby w samorządzie). Paulina Piechna-Więckiewicz, trójka na warszawskiej liście SLD, to jeden z nielicznych takich kwiatków do kożucha.
A nawet, gdy ktoś wartościowy się pojawiał, to bardzo szybko spychany był z deski startowej i albo z niej spadał, albo sam uciekał (jak Bartosz Arłukowicz)
, byle tylko nie trafić pod topór przewodniczącego i jego wiecznie zadowolonych przybocznych.
Towarzyszyła temu fatalna kampania wyborcza. Niespójna, infantylna, oparta na kiepskim polityku. Te wszystkie gadki i żarty o kobietach, to wypychanie z list Wandy Nowickiej, Roberta Biedronia i prof. Jana Widackiego, te gadżety, w których lubował się przewodniczący, te filmiki jak z koszmarnej bajki, ta panienka rozbierająca się w spocie wyborczym. Mam wymieniać dalej?
I nie obciążam za to wszystko szefa sztabu Stanisława Wziątka (to jeden z bardziej rozsądnych ludzi SLD), lecz młodych wilczków, którzy uwierzyli, że znają się na uprawianiu polityki w internecie (Naczas, Kalita). A się nie znają - kto nie wierzy, niech zajrzy na ich strony na Facebooku.
Wszystko to doprowadziło do kuriozalnej sytuacji po ubiegłorocznych wyborach prezydenckich. Napieralski zdobył wtedy nieco ponad 13% głosów a partia, która po dwa razy wygrywała wybory parlamentarne i prezydenckie, wynik swego szefa ogłosiła wielkim sukcesem. To wtedy położono kamień węgielny pod dzisiejszą porażkę.
Moim zdaniem SLD ma jeszcze szansę na powstanie prawie z popiołów. Musi jednak poradzić sobie z problemem przywództwa. I to natychmiast! Następnie poszukać dla siebie miejsca na scenie politycznej. Tego miejsca zresztą nie ma za dużo. W wielu kwestiach postulaty lewicy przejęły (korzystając z wytworzonej pustki) PO i PiS. Pojawił się też ze swoim Ruchem Janusz Palikot. Liberał nie tylko obyczajowy, ale także gospodarczy. Jeśli SLD nie wyrwie mu swych lewicowych postulatów, jeśli nie zrozumie, że dzisiaj najważniejsze jest pytanie o to, kto ma zapłacić koszty kryzysu, to sztukmistrz z Lublina pozostanie w polityce na długo. A Sojusz pożegna się z resztką swych wyborców.
Wiesław Dębski specjalnie dla Wirtualnej Polski