Bydgoskie przesilenie - zmarnowana szansa "Solidarności"?
"Wystarczyło tylko trącić dwóch ludzi z Solidarności, a od razu dosłownie powstał cały kraj, czyli Solidarność potrafiła szybko zmobilizować swoje siły. Oczywiście, na razie jest jakaś nadzieja, że armia, organa bezpieczeństwa i milicja wystąpią zwartym frontem, ale im dalej tym będzie gorzej. Myślę, że przelewu krwi nie da się uniknąć, on będzie". Tymi słowy, na początku kwietnia 1981 r., komentował na posiedzeniu sowieckiego Politbiura wydarzenia do jakich doszło kilkanaście dni wcześniej w Bydgoszczy minister obrony marszałek Dimitrij Ustinow - pisze w artykule dla WP.PL prof. Antoni Dudek.
Kryzys bydgoski był przełomowym momentem w dziejach solidarnościowej rewolucji lat 1980-1981. W marcu 1981 r., "Solidarność" miała za sobą ponad pół roku działalności naznaczonej nieustannymi konfliktami z władzami PRL, które nie potrafiły pogodzić się z faktem istnienia wielomilionowej organizacji odrzucającej zwierzchnictwo partii komunistycznej. W takiej właśnie atmosferze, rankiem 19 marca 1981 r. w Bydgoszczy rozpoczęła się sesja Wojewódzkiej Rady Narodowej, na której zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami głos mieli zabrać przedstawiciele bydgoskiego regionu NSZZ "Solidarność". Ich wystąpienie stanowiło element kampanii nacisków na władze, mający skłonić je do wyrażenia zgody na legalizację "Solidarności" rolniczej. Dlatego wśród blisko trzydziestu działaczy MKZ na czele z Janem Rulewskim, na sali znaleźli się przedstawiciele "Solidarności Wiejskiej".
Prowokacja bydgoskiej milicji i SB
W trakcie obrad przewodniczący WRN Edward Berger, chcąc uniknąć dopuszczenia do głosu przedstawicieli "Solidarności" niespodziewanie zamknął posiedzenie, a następnie opuścił salę. Pozostali na niej oburzeni działacze "Solidarności" oraz grupa radnych. Kilka minut przed dziewiętnastą do sali wkroczyło około dwustu milicjantów i kilkunastu funkcjonariuszy SB dowodzonych przez dowódcę bydgoskiego ZOMO mjra Henryka Bednarka. Towarzyszący im wicewojewoda Bąk i prokurator Janusz Pejka zażądali opuszczenia sali przez członków MKZ w ciągu 15 minut.
Po krótkiej wymianie zdań milicjanci i funkcjonariusze SB opuścili salę. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie. Gdyby w tym czasie Rulewski zdecydował się na opuszczenie siedziby WRN - tak jak namawiał go do tego przez telefon Lech Wałęsa - sprawa prawdopodobnie rozeszłaby się po kościach. Słynący wszakże z impulsywnego charakteru Rulewski wykluczył takie rozwiązanie. Na powstanie takiej właśnie sytuacji liczyli kierujący akcją milicyjną, którzy dzięki podsłuchowi orientowali się, że między Wałęsą a Rulewskim powstała ostra różnica zdań. Nadszedł zatem dogodny moment do uderzenia. Do sali obrad ponownie wkroczyli milicjanci. W trakcie wyrzucania działaczy "Solidarności" z siedziby WRN ciężko pobito trzech z nich, w tym samego Rulewskiego.
Pobicie Rulewskiego i innych działaczy "Solidarności" wywołało ogromne wzburzenie w całym kraju. Już następnego dnia, region bydgoski ogłosił dwugodzinny strajk protestacyjny, zaś Krajowa Komisja Porozumiewawcza "Solidarności" wezwała do gotowości strajkowej. W dwa dni później, w Warszawie, doszło do spotkania przedstawicieli kierownictwa "Solidarności" z delegacją rządową, której przewodniczył wicepremier Mieczysław Rakowski. Ku zaskoczeniu związkowców przedstawiciele władz oskarżyli "Solidarność" o nieodpowiedzialne podgrzewanie nastrojów społecznych, co miało prowadzić do radzieckiej interwencji wojskowej. W tej sytuacji delegacja związku ograniczyła się jedynie do przekazania postulatów działaczy bydgoskich, domagających się m.in. ukarania winnych pobicia przywódców związkowych oraz uznania faktu naruszenia prawa przez władze. Następne spotkanie obu delegacji zaplanowano na 25 marca.
Jan Rulewski na szpitalnej sali intensywnej opieki, 20 marca 1981 r., dzień po pobiciu przez milicję fot. PAP/Stefan Kraszewski
Tymczasem władze państwowe kontynuowały, zapoczątkowaną jeszcze 20 marca akcję propagandową, mającą na celu skompromitowanie liderów bydgoskiej "Solidarności", a także rozpoczęły rozsiewanie pogłosek o mającym nastąpić 24 marca wprowadzeniu stanu wojennego. 22 marca ogłoszono z kolei o przedłużeniu trwających w tym czasie w Polsce manewrów wojsk Układu Warszawskiego. Informacje te miały istotny wpływ na przebieg obrad KKP, które odbyły się w nocy z 23 na 24 marca w Bydgoszczy. Pod silną presją Wałęsy, kategorycznie sprzeciwiającego się natychmiastowemu rozpoczęciu strajku generalnego, rozgorączkowani delegaci zdecydowali się na rozwiązanie kompromisowe. Ustalono, że w razie niepowodzenia, zaplanowanych na 25 marca rozmów z rządem, "Solidarność" przeprowadzi czterogodzinny strajk ostrzegawczy, a w razie braku reakcji ze strony władz - dopiero 31 marca rozpocznie okupacyjny strajk generalny.
Zmarnowana energia protestu
Negocjacje z przedstawicielami władz, przeprowadzone 25 marca nie tylko nie przyniosły rozstrzygnięcia konfliktu, ale wręcz doprowadziły do jego dalszego zaognienia. 27 marca odbył się zapowiedziany wcześniej, czterogodzinny strajk ostrzegawczy. "Przebieg strajku - pisano w analizie opracowanej w Wydziale Organizacyjnym KC PZPR - potwierdził, że ogniwa międzyzakładowe i zakładowe Solidarności osiągnęły w toku jego przygotowywania i przeprowadzania wyższy niż kiedykolwiek przedtem poziom zorganizowania działań". Tego samego dnia I sekretarz KC PZPR Stanisław Kania i premier gen. Wojciech Jaruzelski podpisali dokument pt. "Myśl przewodnia wprowadzenia na terytorium PRL stanu wojennego", wieńczący całość trwających już od jesieni przygotowań do likwidacji "Solidarności" przy użyciu siły. Atmosfera w kraju była tak napięta, że Jan Olszewski, będący wówczas doradcą kierownictwa związku, porównywał ją do stanu nastrojów sprzed wybuchu powstania styczniowego.
30 marca w Warszawie odbyła się kolejna runda rozmów pomiędzy przedstawicielami władz a ekipą negocjacyjną "Solidarności". Panująca w czasie jej trwania pełna napięcia atmosfera, podgrzewana dodatkowo przez delegację rządową, sugerującą, że Polska znajduje się w przededniu wprowadzenia stanu wojennego lub też zbrojnej interwencji Związku Radzieckiego sprawiła, że Wałęsa i jego współpracownicy ulegli wywieranej na nich presji. Wieczorem, w imieniu władz "Solidarności", w telewizji wystąpił wiceprzewodniczący Prezydium KKP Andrzej Gwiazda, informując o zawieszeniu strajku generalnego, planowanego na dzień następny.
W następnych miesiącach "Solidarność" zaczęła powoli tracić poparcie społeczeństwa, coraz bardziej zmęczonego kryzysem ekonomicznym i propagandowym jazgotem władz. "Przez kraj przeszła fala ulgi - skomentował później ugodę warszawską Jacek Kuroń - Niesiono na rękach samochód Wałęsy. W chwilę później do radości, że nie trzeba iść na wojnę, nie trzeba ginąć, doszło rozczarowanie, że nic się nie zmieniło". Kryzys bydgoski stanowił apogeum solidarnościowej rewolucji. Po jego rozwiązaniu nastąpiło naturalne rozładowanie nastrojów, przekreślające możliwość ich ponownej mobilizacji na tak wysokim poziomie przez dłuższy okres czasu. Dlatego wypada się zgodzić ze Zbigniewem Bujakiem, który tak oceniał te wydarzenia z perspektywy kilku lat: "Jestem przekonany, że to właśnie konfliktu bydgoskiego sięgają korzenie naszej klęski. Wielki 'spręż' bydgoski, potem odwołanie strajku - odebrało ludziom moc, rozbroiło. Okazało się, że powtórzenie mobilizacji strajkowej jest już niemożliwe. (...) W sprawie bydgoskiej strajk
generalny został wyciągnięty, ale nie użyty. W tym momencie straciliśmy broń".
prof. Antoni Dudek dla Wirtualnej Polski