"Kto zaczął wojnę? Moim zdaniem bracia Kaczyńscy"
Politycy i komentatorzy przerzucają się często tym, kto odpowiada za wywołanie "wojny polsko-polskiej". Ja należę do tych, którzy za napastników uważają braci Kaczyńskich i ich partię - pisze Waldemar Kuczyński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Początkiem był brutalny, obfitujący w kłamstwa i wyzwiska atak na III Rzeczpospolitą; wspólny PO i PiS. Zaczęto go w paranoicznym klimacie afery Rywina, a jeszcze bardziej Orlenu, o której do dziś nie wiadomo czy i czym była. Moment drugi to rezygnacja Włodzimierza Cimoszewicza z ubiegania się o prezydenturę, wskutek prowokacji działaczy Platformy. Natychmiast po tej rezygnacji Kaczyńscy porzucili podział na Polskę postkomuny i Polskę AK, użyteczną w wojnie z Cimoszewiczem i wymyślili podział na Polskę liberalną i solidarną użyteczny w wojnie z Donaldem Tuskiem. W tym momencie skończył się wymierzony w SLD sojusz obu partii i umarła dziwaczna koncepcja POPiS-u.
Sporu o tytuł agresora się nie rozstrzygnie. Jest jednak ciekawe zjawisko. Gdy bracia Kaczyńscy, a teraz Jarosław i ich partia cichną; bo się zmęczyli, wpadli w zwątpienia, albo tak wykalkulowali, wówczas temperatura debaty politycznej gwałtownie spada. Jakby gorączkotwórczy wirus na jakiś czas opuścił organizm. Zaczyna być nudniej, bo wojna ekscytuje. Media przestają mieć na czołówkach ten sam temat. Na czoło wracają sprawy niewojenne, normalne w czasach pokoju; żłobki, podatki, ceny, kogo zdjęli, a kogo mianowali, jaki minister jest dobry, a jaki do niczego, co możemy zrobić w Unii itd. Gdyby wirus wojny siedział cicho dłuższy czas, to z natłoku tematów codzienności wyłaniałyby się zarysy debaty publicznej o dużej wadze dla przyszłości. Bez nastawienia wojennego można by dyskutować, także z działaczami czy zwolennikami PiS, wiele kwestii; ustrojowych, czy dotyczących naszych celów w Unii Europejskiej, czy wobec sąsiadów ze wschodu i zachodu. Przy odrzucaniu, a nawet nienawiści do tego co tworzymy od 1989
roku jest to niemożliwe. Nie ma szansy na porozumienie i kompromis, jedyne co zostaje to kto kogo pokona. Każdy temat objęty PiS-owską agresją zamienia się w maczugę do walenia przeciwnika. Gdy PiS po ściszeniu wraca ze sztandarowymi tematami; czwarta RP, katastrofa smoleńska, zdrajcy i zaprzańcy itd. wraca polityczna gorączka, medialny łomot, zamiana języka z komunikatora na paralizator.
Niestety, choć może i dobrze, że PiS wraca w swej prawdzie. Wojna - choć zaciekawia - to męczy i opinia publiczna z nadzieją patrzy na każde osłabienie konfrontacji dwu głównych sił. Przy każdej z nich są duże twarde elektoraty, ale jest też wielu nie głosujących i tych co trwają przy Platformie nie dlatego, że ją bardzo lubią, lecz dlatego, że boją się agresywności Kaczyńskiego i jego partii. Kiedy więc PiS przycicha w swoich szaleństwach, budzi się wiara, że może to zmiana trwała i warto tej partii dać szansę. To dlatego tak wielu wyborców dało się nabrać na największy wyborczy fałsz 21-lecia, ocieplenie wizerunku szefa PiS w czasie kampanii prezydenckiej. Aż 47% głosujących, w najlepszej nie wątpię wierze było o krok od nieświadomego wyrządzenia krajowi wielkiej krzywdy, jakim byłoby wybranie Kaczyńskiego prezydentem. Mielibyśmy dziś piekło w państwie. I to niebezpieczeństwo nadal istnieje.
Sondaże, także w czwartkowej "Rzeczpospolitej", pokazują, że kiedy PiS zaczyna udawać partię normalną, to jego notowania rosną. Byłoby to zasłużone i bezpieczne, gdyby partia naprawdę się zmieniała odchodząc od wywrotowych w istocie koncepcji politycznych. Ale nie ma podstaw by coś takiego następowało. Na razie, jak i poprzednio, im bardziej PiS i jego szef są wyciszeni, tym bardziej są zafałszowani. Zaufaniem, także zaufaniem w roli wyborcy, trzeba gospodarować rozważnie, ostrożnie. Zaufanie to wielka cnota, pod warunkiem, że nie zamienia się w naiwność.
Tytuł pochodzi od redakcji